Newspaper Page Text
' „ZEW* 0B5flHZ.H.P. WYCHODZI w KAŻDY CZWARTEK bite £ui Cmi te t MP. nm-lti «l% » Ijmt wtaanyra u o KU- IM W Divl li*’. *t Chicago. ifl •'.reiki*. II.•« w rpni«irk «<1niin. /••»-»» »r»ł dc £• ••a^oCrrn tiid) i rlMiW pad adf • t ■ HKUMtKI. W-1* « Dirtałui. et. Cbir»to. lila l'tt«ku) bankowe, (inuiowD i pl< Malw praetyW lulrty |<«4 idrccrm II MAJEWSKI. !» Ibd W l>tvt.lon »t . Chicago, lita. KnrcanonitencTadotrraacc Kcdakcyl „Zgody prreayłmC uil*>*v pod adr 8 BAKSZCZEWSKI, m-to* W. Dlvlaloii M„ Chicago, lila. Warelki'- m Itatr w uprawach aitml ałatracyinyrh ..Zgody”, ogtoaaad iic Wit tltukacakirh nalepy adiaaowa*' do aafci i*taraa ..Zg.Ml) . J OLBINSKI. IPI-IOiW DoIhoii at Chicago. Ilia ORGAN ZWIĄZKU NARODOWEGO POLSKIEGO W STANACH ZJEDNOCZONYCH PÓŁNOCNEJ AMERYKI. THE WEEKLY “ZGODA” APPKAK1NU KVERY THCKSDAT ia tha offidal organ ot tk* Poliah National Allianoa. U. I. H. A. S. BAK8ZCZZW8KI. Editor, Oflea: 102 - 104 Wart Diriaiaa Btraat CHICAGO, iLLlHOU A1I boalnaaa commantcatlona aKali ba addraaaad : Tha Polnh Waakly „Zfadt”. KU-UM W. Divlaion at.. Chicago. Ilia Ali rommunlcationa to tha Poliah Nat*l Alliance .hall ba addraaaad: T. K. HEL1NSKI, Oan’l Sacratarj, iat-104 W. DiYirion at.. Chicago, Ilia. No. 44. (No. 8 Wydania dla niewiast). Chicago, 111., Czwartek dnia go Listopada 1900 roku. Rok 19 Co i jak czytać. Znakomity krytyk duński, Jerzy Brandes, w pięknej roz prawie „O czytaniu” zadaje pytanie: — Co czytać należy? -— i tak odpowiada: Cóż czytujemy? — Dzien niki. Nie ulega wątpliwości, że taka lektura stała się już dla nas koniecznością; że dzienni ki popularyzują wiedzę; że kształcą nas dzień po dniu i torują drogę do innej lektury. Zaraz po przetarciu oczu żą damy, by nas wodzono po Europie, Azji i Afryce. Dalej czujemy potrzebę roz szerzania naszych poglądów (a właściwie poglądów”, na rzucanych nam przez dzień niL). Ludziom, karmiącym się gazetami, należy jedynie życzyć, by swe ' ulubione dzienniki czytywali krytycz nie i nie poprzestając na nich, czuli potrzebo czytywania czegoś więcej. Następnie Brandes przeczy mniemaniu, że istnieje pewna liczba książek, stanowiących najlepszą lekturę dla wszyst kich. Nawet słynnych pisa rzy starożytności, tak zwa nych klasyków, prawie zaw sze polecanych dla wyrobie- • nia sobie dobrego smaku i wykształcenia, uważa za nie odpowiednich dla początkują cych. Dzieła klasyków— jak mó wi Brandcs — były pisane dla poprzednich pokoleu; to też zazwyczaj są niezrozumiałe dla pokolenia dorastającego; najlepiej ono zrobi, zaczyna jąc od książek, pisanych dla ludzi współczesnych. Te są zrozuraiaisze i prowadza do zrozumienia wielkich autorów klasycznych. Dzieła tych o stijlnich, przechowywane w księgozbiorach, są nieraz świadectwem braku indywi dualności ich poświadcza. O Bobiste upodobanie w żadną stronę go nie pociąga, ale u waża on sobie za obowiązek mieć w swojej szafie to, co zwykli mieć inni ludzie. Braku indywidualności do wodzi i to. że mało jest osób, których ulubionymi autorami nie są autorowie sławni. Ist nieją jednak wyjątki. I tak naprzykład: historyk angiel- j ski (iihhon nie jest dziś czy tywany. Znam jednak nie mieckiego poetę i malarza, który z upodobaniem zagłę bia się w jego dziele ,tO upad ku państwa rzymskiego1*. Jest to potrawa odpowiednia do jego smaku. Malarz duński Zahrtmann odczytywał z takiein przeję ciem jedną jedyną książkę „Pomnik moich cierpień’* (skreślony przez księżnę Ele onorę Krystynę w ciągu jej 22-letniego uwiezienia w WH wieku), ie to dzieło dostar czyło mu wątku do pięćdzie sięciu obrazów. Lepiej i po żyteczniej czytywać jeden tylko utwór z upodobaniem ftzczerem, niż setki z obojyt nością. Ale mało jest ludzi, którzy by potrafili wybrać so bie książkę i umiłować ją. Ale — spyta mnie kto mo że — w jaki sposób znaleźć sobie dobrą książkę? Niepo dobna podać na to środka nie zawodnego, tak samo, jak nie podobna dać przepisu co do spotykania w życia samych ludzi dobrych i miłych, z któ rymi obcowanie daje nam przyjemność i korzyść. Moż na jednak wskazać środki, nie doprowadzające do celu, lub wręcz szkodliwe. Niektórzy sądzą, że nie po trzeba książek czytywać, że można dowiedzieć się, co w nich jest, bez zadawania so bie trudu. Tacy nie pragną poglądu, lecz przeglądu; to też szukają książek, będących jakby przeglądem literatury wszystkich krajów od począt ku świata — książek tak zwa nych dziejami literatury pow szechnej. Istnieją dzieła cenne w tym zakresie; lecz biorąc ogólnie, są to książki niekompletne, nie wystarczające. Wyobraź* my sobie wydawcę takich dziejów literatury powszech nej. Pisze o utworach trzy dziestu języków, a zna ich 6 — 7 najwyżej. Gdyby zaczął czytać, będąc w kolebce i przez całe życie nie spał, nie jadł, nie chodził, tylko czytał — to jeszcze nie miałby czasu przeczytać jednej dziesiątej książek, o których pisze. Pożytecznym przewodni kiem po labiryncie literatury, może być jedynie, książka, o bejmująca jeden kraj, lub jed ną, niezbyt długą epokę, a im epoka będzie krótsza, tern lepiej. Ograniczenie materja łu nie czyni bynajmniej dzieła ograniczonem. Wartość jego zależy nie od nagromadzenia dokumentów, lecz od sposobu traktowania rzeczy, od poglą dów autora. Naturalisla może tak opi sać jeden owad, że da pojęcie o wszechświacie. Tak samo autor dzieła, pisząc nawet o krótkim okresie, lub o jed nym człowieku, może dać o brąz ludzkości. Na to potrze ba l-o przedstawienia przed miotu; 2-o objaśnienia przed miotu; 3-o krytyki przedmio tu. Jeśli tym trzem wyma ganiom uczyniono zadość w sposób należyty, czytelnik o siąga pojęcie o zasadach wszelkiej twórczości i wszel kiej działalności duchowej. Należy zatem unikać zbyt obszernych dziejów literatu ry; lepiej zaglądać do t. zw. ,,słowników konserwacyj nych”, oraz encyklopedyj; bo te przynajmniej bywają bez stronne i nicosobowe. W naszych czasach panuje przesąd t. zw. ogólnego wy kształcenia, a jest ono tak o ;y'dnem, że przestaje zasługi v.'*\ć na miano wykształcenia wególe. Czytujemy bez wy boru jedno |»o drugiem: o państwie Kongo, o wielory bach, o sztuce aktorskiej, o liryce serbskiej, o socjalizmie w Bawarji i t. d. Ale każdy, kto chce coś zdziałać, powi nien coś umieć wyłącznie. Wiedza specjalna jest jakby o kienkiem otwartem na ogól ną. Daleko mniej dróg pro wadzi od nauki ogólnej do specjalnej, niż odwrotnie. Za tem ua pytanie: „Co mamy czytać?’’ odpowiem bezwa runkowo: raczej dziesięć ksią żek o jednym przedmiocie, niż sto książek o stu przedmio tach różnorodnych. Czy ż kto, pragnąc zapoznać sio z angielskiemi obradami parlamentarnemu bodzie stu djował Ilausarda (stenogra ficzny zbiór sprawozdań) i poświęci im dziesięć lat życia? Byłoby to wprost niedorzecz nem. Taka droga doprowa dziłaby do zupełnego powi kłania pojęć. Przed laty wie lu zainteresowałem się an gielskim politykiem lordem Beacoustield. Przeczytałem naprzód wszystko, co wydał w zakresie powieści i nowel, potem zacząłem badać historję jego życia prywatnego; w ten sposób doszedłem wreszcie do iego przemówień parlamentar nych i innych. Że zaś moje zainteresowanie skierowane było ku jednemu punktowi, zatem owe przemówienia o rzeczach dla mnie obojętnych, zajęły mnie żywo. A nietyl ko przemówienia Beaconsfiel da, lecz i odpowiedzi jego przeciwników, napaści wro gów, i t. d. Wrogów miał mnóstwo. Zainteresowali mnie oni pośrednio, albowiem za interesował mnie człowiek im nienawistny. W ten spo sób poznałem cały odłam hi storji politycznej Anglji, któ ryby inaczej pozostał dla mnie obcy. Ztąd wniosek: skoro tylko zajmie nas jaka osobistość lub jaki przedmiot, należy go ba dać i zagłębiać do dna. Na uczymy się przytem sto razy więcej, niż gdybyśmy się za głębili w sto przedmiotów od rębnych. Dany przedmiot będzie się rozszerzał i wzra stał w naszych oczach; i wreszcie ogarnie cały nasz widnokrąg. Nie należy jed nak nigdy zaczynać od bada nia całego widnokręgu. By łoby to błądzeniem po obło kach. (Dokończenie nastąpi.) NA POKOJOWISKU. Chłód go nocny powrócił do życia 1 otworzył swe oozy powoli... Wkoło ciemność — słychać jakieś wyoia, Jakieś jęki — ooś go w piersiach boli... Z bólem pamięć powraoa leniwa, Rozpoznaje z dreszczem niepokoją, Ze na ziemi wilgotnej spoczywa, Gdzie upadł w bojul Rozpoznaje przez mgieł kłęby sine. Ciemne kształty rzucone w nieładzie, Co zasłały dokoła równinę 1’ojedyóozo leżąo, lub w gromadzie. Rozpoznaje stosy nieforemne, Z któryob czasem straszny jęk wy bucha, I ze zgrozę patrzy w niebo oiemOe, Patrzy i słucha. Coś się ruszy — coś tam zaszeleści; To znów słyokać rżenie, lub chrapa nie, Głosy dzikiej, nieludzkiej boleści. Coś upadnie — ooś ze ziemi wstanie, A szmer każdy w noonej ciszy roś nie, Olbrzymieje trwogą, wstrętem, bó lem, I w powietrzu jęczy wciąż żałośnie Nad krwawem polem. Czasem ptaki załopoozą skrzydłem, I na ziemię, w pobliżu przypadną, Żerowaniem "ajęte obrzydłem... On się wstrząs* przed wizją szka radną; Choć odważny a przecież się lęka, Że niedługo, może już nie zdoła Spędzić ptastwo — nieruchoma ręka Z martwego czoła. Mgła mu oczy powoli zasłania... On sam nie wie: ozy to rosa ścieka Po źrenicach? czy też mrok konania W noo go oiohr na zawsze obleka? Leoz że życie boleścią sie mierzy, A w swych piersiach czuje bólu żmiją. Mimo cieniu grobowego mierzy, Ze jeszcze źyjel Z*1 go dławi — pragnienie go pie cze, Dreszcz śmiertelny członki mu przej muje, Krew uchodzi—s nią źyoie uoiecze... Lecz on jeszcze słyszy — myśli — czuje... Jeazoze wzrokiem powłóczy po ziemi, Po postaciach leżących w ciemnośoi, Jeszcze szemrze usty spieozonemi: „Biedna ludakośoi!” Jeszcze myślą błądzi wśród oiał sto. sów, Których losy niedługo podzieli, I zagadka smutnych ludzkich losów Tu na krwawej trwoży go pośoieli. „Biedna ludzkość!" — powtarza i wzdycha. „Co ją pędzi na straszne rozdroża? „Co ją gwałtem z łąk kwiecistych spycha Pod ostrze noża?" „Sława?... miłość dla ziemi rodzin nej ?... Tarcie ducha, któremu za ciasno? Czy przeczucie, jakiej lepszej, innej Doli ludów, krwią kupionej własną? Czy nienawiść, słał, lub przesąd Ii oby Zaszczepiony starannie za młodu? Czy pojęcie wielkości i pychy Swego narodu?" „Czy też zwykła bierność, brak o. poru, Ślepy nałóg, ślepe posłuszeństwo? Jakieś widmo tęczowe honoru, Co zasłania dzikie okrucieństwo? Może wszystko, tno/.e wszystko ra* tern Pchało naprzód te zastępy zbrojne, Co zmiecione ogniem i Żelazem l.eżą spokojnie. „Biedna ludzkość! — Wielui z nich wiedziało Jaką przyszłość toruje i komu? Czy śmierć będzie ich klątwą, ozy chwałą? Kto korzysta z klęski lub pogromu? Czy nad nocą ioh własnej zagłady Nowe duoba zabłyśnie świtanie? Czy się raczej nie zalęgną gady W otwartej ranie?" „Ten kto mote ginąć z pełną wiarą. Ze umiera za ludu swobody, Ze krwi swojej serdecznej ofisrą. Zbswi w więzaoh jęczące narody. Ze ojczyźnie cierpiącej otworzy Nowe drogi szczęścia i spokoju... Ten usypia jako sługa boży Po krwawym znoju." „I^oz kto ginie jak niewolnik marny Zawleczony za włosy przemocą, 1 rzucony pod topór ofiarny Nio nie wiedząc, dlaczego i poco? Kto upada bes pociechy czystej, Ze szedł bronić tego oo mu dro gi®® Ten ze skargą na sąd wiekuisty tiUais przed Bogiem." „I najwyższy nie dozwoli Sędzia: Aby odtąd już na ojców grobie, Naaze dzieci juk ślepe narzędzia l zbrajano na śmierć przeciw sobie; Aby miały z myślą rozpaczliwą Rzucać znowu życia blask różowy, Że zwiększają przyszłe nieszczęść żniwo W proch kładąc głowy.” Tak się żali swego serca raną, Przed tern niebem pochmurnem i głuchem, I swą ziemię wspomina kochaną, Gdzie nie wróci, chyba tylko du enem, I wspomina matkę, oo się dowie, 2e nie ujrzy więcej syna swego... „Biedna matka! Święci Aniołowie Nieohaj ją strzegą!” Dom rodzinny staje mu przed okiem... Taki jasny, wdzięczny, uśmiechnięty, 1 tak ludny złotych mar natłokiem, I tak pełen najmilszej ponęty. Szczęście, miłość, żony postać słodka Przesłonięta smutkiem i tęsknotą, 1 ta mała w kołysce szczebiotka Co już sierotą! Znowu oozy zaszły łzą czy rosą; Gdy wtem nagle zdała blask spo strzegą, Jacyś ludzie — w ręku światło niosą; Pewnie pomoc dla rannych przy biega. „To ratunek — szepcze — to ratu nek! „Może jeszcze będę ocalony, „1 po słodki wrócę pooałunek Matki i żony!” Z utęsknieniem wita światło owe I chce wołać i wzywać pomocy, Lecz dokoła słychać jęki nowe, i głos jego ginie w oiemnej nooy. Światło miga, tu ówdzie wśród ziel ska, A gdzie przejdzie tam ucichną jęki... Pewnie ręka litości anielska ł.agodzi męki. Aż przed sobą przy świetle latarni Ujrzy twarze — widziadła gorączki... Niby ladzie — lecz nadto poczwarni, Chcą mu z palców pościągać o brąozki... Widzi obok — jak dłoń święto - kradzka Z ciał zabityoh emutne łupy zrywa, 1 jak rannyoh dobija znienacka Grabieży ohoiwa! len ohydny widok śmierci dresz ozem Ścina piersi rannego żołnierza, Wzrok martwieje przed widmem zło wieszozem, Głowa martwo o ziemię uderza. Tylko oiało kurczowo się wzdryga Na straszniejsze nad grób okrop ności... 1 westchnienie na ustach zastyga: „Biedna ludzkości!” Przegrany Zakład. Kkotochwii.a w jednym akcir Zygmunta Przybylskiego. (Ciąg dalaiy.) R»wik», Zatem, ougo pan oboeai więcej od nu. Antoni (a ukłonem). Koronek. Rawska. Zkądte ta pewność? Antoni. Doniesiono nam o tam. Rawaka (śmiejąc e»ę), Ze ja trud nij się kontrabandą. Marja. To niegodsiwoićt Antoni. Mota... Rawaka. C«y pana moje atowo nie wystaroza? Antoni. Tak i nie. Rawaka. Tak i nie. Wldoosnie nie mass pan eilnie ugruntowanego przekonania, akoro nie moteea się ■decydować na jedno. Ja mówią: nie. Antoni. W takim rasie ja mówią: tak. Rawska. To opór tylko. Antoni. Upartym być umiem, sta nowoao pragnąć potrafię, a oo wiąoej nie wątpią o igieł Rawska. Oi at tak? A wiąof Antoni. A wiąo byłbym ssosąśłi wjm, gdybyś pani zdecydowała się koronki te pokazać i opłaoić. Rawska. Czoła uchylam przed po jęciem pańzkiam o obowiązka, ale po nad to, nio więcej uczynić nie jea tern w stanie. Antoni. Ha! w takim rasie, mo wą się uoieo do ostateosnego środka. Iławska. Do jakiego środka? Antoni (uchyla drzwi do przyleg łego pokoju). Raosy zią pani pofa tygować do tego pokoja. Rawska. Tam? a to po oo? Antoni. Aby się poddać rewisji. Rawska. Alei panie, to barba rzyństwo. Marja. Pan tapomioass, te mass przed sobą bezbronne kobiety. Antoni (z ukłonem). Dla orsąd nika kobiety nie egzystują, nawet takie jak panie. Rawska. Dziękują pana za komp lementa a zarazem tałnję, te w obeo nsj oh wili nie byłabym zdolną zdo być sią dla pana na podobay. Prze ciwnie, powiem panu, te wydajesz ml sią... Antoni (przerywa). Potworem, wiem e tern. Rawska. I skąd powziąłeś pan właśnie na mnie to podejrzenie? Antoni. Instynkt. Ha waha. Instynkt, to nie dosyć; prsy paszo tasz pao, ta masa praad so bą kobiety wyft«xago towarsystwa. Aotani. Jeden raat oka wy star osy, aby p&aie ooenić. Kivbu&. I pomimo tego trwass w swoim uporso? Antoni. Najusilniej. Harcka. Doprawdy, s&osynam ba wić się. Gdy być pan nie był tem, osem się sam nazwałeś, powiedziała bym, teś wyśmienity. Biberska. No prsooie skoóozyli. Csy my tu długo bodziemy eię jees ose nudzić? Urzędnik. Tylko dwadsieśoia mi nut. Bibcrrku. Tylko dwaózicśoial Szkodę, io nie więocj. Klimoiu, ohodf, pójdziemy do sali oo zjeść; tyś pewno głodna? Klimcia. Nie, mamo, nie głodnam. Aoh, byłabym snów a zapomniała ka narka. Soliński. Ja go za panią zeniosę... damy mu wody... pewno spragniony. Gryźlewioz (do Mody fakie.)). Pa ni łaskawa... mote oo przetrącimy, proszę... bardzo proszą do tali, bez Żenady; pokropiłaś mnie pani, natar łaś, nieobte też i ja wyświadosą pani jaką grzeozność. Modyftska. Nie wypada, mogą o nas oo złego pomyśleć — świat taki teras złośliwy. Gryźlewioz. Co nie ma wypadać .. proasą o rąoską (bitne jn pod rękę). O tak, po staremu, nieob nam aią zdaje, ieśmy dawni znajomi. Pani masz seros tak dobre, Ześ mnie stare go do łez porustyła Doboaski Jakto, a mnie pafiatwo samego pozottawioie? miejoieZ litość, ja aią tu zanndsą. Gryźlewioz. A to sufi pan za na mi (póiyłoeem). Biedue ozłowieozys ko. Biberska (do Solifakiego). Nie ruszaj pan tej torby... oót to znowu? Klimoia nieohej sama niesie, Idź na przód. Ja pana nie prosiłam, abyś ssedł a nami. Solićski (do Klimci). Nie odstą pią pani na krok, pomimo gniewu mamy (»eszytcy rozchodzą eię te róż ne strony). SCKNA III' Rawska — Marja — Antoni. Antoni. Mmi p>ni jenota doić oma do namyślenia tiq; poo.ąg od jedtie za dwadzieśoia tninut lUwaka. T/m pociągiem ja od jad* Antoni. Wątpią bardao. Marja. Jak to, oboiaJbjś naa pan latrtyoiać tutaj? Antoni. Ma«i^. Marja. Do wiaozora? Antoni. Mota i do rana, mota i dłntaj, aaletad to. badała od pań. Htwiki, To niepodobni. Powta mm panu, te koronek tyoh nie mam. Antoni. U wierzę — jak się prze konam naoosnie. Rawska. Na to zgodzić się nie “°g* Antoni. Zoatawiam pani pięć «t nut osaau do namysłu — odchodzę. Nie wątpią, te po głębazem zastano* wieniu zeohoeas pani wyprowadzić nas oboje z tak kłopotliwego połote* nia. Jestem w swojem prawie, a mi* mo tego nie noiekam się do iadnyoh Ołdzwyozajnyoh środków, w nadziei, śe pani oszczędzisz mi dalszych przy krości. Pięć minut... Do widzenia* Rawska. Ależ panie... Aatoni. Do widzenia — za pięć minut... (wychodzi). SCENA IV. Kawalca — Mar ja. Marja (po chwili). Poddać się? oi^dj! przenigdy! Ale kio nas mógł s 1 radlić i O bo że jesteśmy zdra dioae, to widoosne; jestem prawie przekonany, że to sprawka Edwarda; to on niezawodnie nosynil — mój in stynkt wskazuje mi Edwarda. MarjA. Nie wątpię. Wszak s nim trzymałaś zakład, nie mógłby więo podstępnie zdradzać twej tajemnicy. Kawek*. Niezawodnie, ale mógł donieść « kontrabandzie, nie wymie niła mego nazwiska. O! mętesyi* ni zakoobani są do wasyatkiego zdol ni. Nij mylę się, to Edward: po dziękaję ma za to, o jut ja mu po dzięk o ję. A£arja. Kochana kuzynko, jesteś obrutLą dla niego. Muszę go wsiąść w obronę. Kocha oię, choe się s too.j żenić, a ty powodowana kaprysem, stawiasz warunek, 2o wtedy tylko ślnb przyśpieszysz, jak oi cię nie nda przewieźć koronki prses komorę* Doprawdy—mogłabym pomyśleć, te go nie koohas^. Raz. akr. Al9 kocham, koohans — looz nio pilnego. Widzisz, moja dra ft'1* tp między nami rótaioa, te ja juA pokocstowałam azozęśoia w mał żfńutrip, z moim pierwszym mętem * -‘-31 je dokładnie i tak znowu bar dzo cip mam się ozego śpieszyć. M»rjt. A ja pragnęłabym jakozj prędrej połączyć się s Henrykiem. Rcwsht. Ty, to rzeoz inna. Mło dziutka twoja dasza, wymarzywszy sobie jednego ryoerss, pragnęłaby jahnajprędsej oddać mn się w nie wolę. Zaosekaj, jak pokosztnjess tych więzów, będziesz obolała arzu oić z siebie te kajdany złote. Ko obam Kiwania, gdyż inaczej nie po szłabym za niego, ale nieohte będzio oierpliwy i pozwoli mi odotohnąć. Niema jeszoze roku, jak zostałam wdową. Nieoh ozeka. A przy tern, jaka pewność: „Pani nie przewie ziesz tycli koronek”. „Przewiozę”. „Ja mówię, te nie”. „Dobrze, sa łóżmy się”. „Trsymam zakład”. „O oo?” „Dyktuj pani warunki”. „Nie, pan; ja zgadzam aię na wsayetko s góry”. „Zgoda. A więo jeżeli pani przewisziess koronki bez opłaoenia, w takim rax*e czekać bęlę na dsieA ślubo naszego, który aama osnaosyss, a jeżeli nie...” Mar ja (koAczy). „Jeżeli nie, to je termin naznaczę, na który sgodsid •lę musisz”. Rawska. I tak się też stania. Msrjs. Ja prsewlduję wynik za kłada: przegrasz go moja droga, o Edward wcześniej poobwyoi swą sdobyot. Doprawdy, dziwna rsee*, jak czasem poważne oeoby Inbią się bawić w dzieci. Rawska. N6, no, moralłstko ko ohzna, porsnć tę poważną minkę, bo oi w niej nie do twarsy. Marja. Tobie we wssystkism do twarzy i oie dsiwię eię woale, te po mimo twego uporu, K lw-rd tak eię kooba. Ja zoów dla lleoryka jestem nległa jak baranek—ale terma moje koobana, pomyśl nad wyjśoieos a to go niemiłego położenia. Oni gotowi nas utrzymać. Nie bądź upartą. Rawska. Bądź spokojna. Wyjo d słomy stąd pierwssym pociągiem.