'
„ZEW* 0B5flHZ.H.P.
WYCHODZI w KAŻDY CZWARTEK
bite £ui Cmi te t MP. nm-lti «l%
» Ijmt wtaanyra u o KU- IM W Divl
li*’. *t Chicago. ifl
•'.reiki*. II.•« w rpni«irk «<1niin.
/••»-»» »r»ł dc £•
••a^oCrrn tiid) i rlMiW pad adf •
t ■ HKUMtKI.
W-1* « Dirtałui. et. Cbir»to. lila
l'tt«ku) bankowe, (inuiowD i pl<
Malw praetyW lulrty |<«4 idrccrm
II MAJEWSKI.
!» Ibd W l>tvt.lon »t . Chicago, lita.
KnrcanonitencTadotrraacc Kcdakcyl
„Zgody prreayłmC uil*>*v pod adr
8 BAKSZCZEWSKI,
m-to* W. Dlvlaloii M„ Chicago, lila.
Warelki'- m Itatr w uprawach aitml
ałatracyinyrh ..Zgody”, ogtoaaad iic
Wit tltukacakirh nalepy adiaaowa*' do
aafci i*taraa ..Zg.Ml) .
J OLBINSKI.
IPI-IOiW DoIhoii at Chicago. Ilia
ORGAN ZWIĄZKU NARODOWEGO POLSKIEGO W STANACH ZJEDNOCZONYCH PÓŁNOCNEJ AMERYKI.
THE WEEKLY “ZGODA”
APPKAK1NU KVERY THCKSDAT
ia tha offidal organ ot tk*
Poliah National Allianoa. U. I. H. A.
S. BAK8ZCZZW8KI. Editor,
Oflea: 102 - 104 Wart Diriaiaa Btraat
CHICAGO, iLLlHOU
A1I boalnaaa commantcatlona aKali
ba addraaaad :
Tha Polnh Waakly „Zfadt”.
KU-UM W. Divlaion at.. Chicago. Ilia
Ali rommunlcationa to tha Poliah
Nat*l Alliance .hall ba addraaaad:
T. K. HEL1NSKI, Oan’l Sacratarj,
iat-104 W. DiYirion at.. Chicago, Ilia.
No. 44. (No. 8 Wydania dla niewiast).
Chicago, 111., Czwartek dnia go Listopada 1900 roku.
Rok 19
Co i jak czytać.
Znakomity krytyk duński,
Jerzy Brandes, w pięknej roz
prawie „O czytaniu” zadaje
pytanie: — Co czytać należy?
-— i tak odpowiada:
Cóż czytujemy? — Dzien
niki.
Nie ulega wątpliwości, że
taka lektura stała się już dla
nas koniecznością; że dzienni
ki popularyzują wiedzę; że
kształcą nas dzień po dniu i
torują drogę do innej lektury.
Zaraz po przetarciu oczu żą
damy, by nas wodzono po
Europie, Azji i Afryce.
Dalej czujemy potrzebę roz
szerzania naszych poglądów
(a właściwie poglądów”, na
rzucanych nam przez dzień
niL). Ludziom, karmiącym
się gazetami, należy jedynie
życzyć, by swe ' ulubione
dzienniki czytywali krytycz
nie i nie poprzestając na nich,
czuli potrzebo czytywania
czegoś więcej.
Następnie Brandes przeczy
mniemaniu, że istnieje pewna
liczba książek, stanowiących
najlepszą lekturę dla wszyst
kich. Nawet słynnych pisa
rzy starożytności, tak zwa
nych klasyków, prawie zaw
sze polecanych dla wyrobie- •
nia sobie dobrego smaku i
wykształcenia, uważa za nie
odpowiednich dla początkują
cych.
Dzieła klasyków— jak mó
wi Brandcs — były pisane dla
poprzednich pokoleu; to też
zazwyczaj są niezrozumiałe
dla pokolenia dorastającego;
najlepiej ono zrobi, zaczyna
jąc od książek, pisanych dla
ludzi współczesnych. Te są
zrozuraiaisze i prowadza do
zrozumienia wielkich autorów
klasycznych. Dzieła tych o
stijlnich, przechowywane w
księgozbiorach, są nieraz
świadectwem braku indywi
dualności ich poświadcza. O
Bobiste upodobanie w żadną
stronę go nie pociąga, ale u
waża on sobie za obowiązek
mieć w swojej szafie to, co
zwykli mieć inni ludzie.
Braku indywidualności do
wodzi i to. że mało jest osób,
których ulubionymi autorami
nie są autorowie sławni. Ist
nieją jednak wyjątki. I tak
naprzykład: historyk angiel- j
ski (iihhon nie jest dziś czy
tywany. Znam jednak nie
mieckiego poetę i malarza,
który z upodobaniem zagłę
bia się w jego dziele ,tO upad
ku państwa rzymskiego1*. Jest
to potrawa odpowiednia do
jego smaku.
Malarz duński Zahrtmann
odczytywał z takiein przeję
ciem jedną jedyną książkę
„Pomnik moich cierpień’*
(skreślony przez księżnę Ele
onorę Krystynę w ciągu jej
22-letniego uwiezienia w WH
wieku), ie to dzieło dostar
czyło mu wątku do pięćdzie
sięciu obrazów. Lepiej i po
żyteczniej czytywać jeden
tylko utwór z upodobaniem
ftzczerem, niż setki z obojyt
nością. Ale mało jest ludzi,
którzy by potrafili wybrać so
bie książkę i umiłować ją.
Ale — spyta mnie kto mo
że — w jaki sposób znaleźć
sobie dobrą książkę? Niepo
dobna podać na to środka nie
zawodnego, tak samo, jak nie
podobna dać przepisu co do
spotykania w życia samych
ludzi dobrych i miłych, z któ
rymi obcowanie daje nam
przyjemność i korzyść. Moż
na jednak wskazać środki, nie
doprowadzające do celu, lub
wręcz szkodliwe.
Niektórzy sądzą, że nie po
trzeba książek czytywać, że
można dowiedzieć się, co w
nich jest, bez zadawania so
bie trudu. Tacy nie pragną
poglądu, lecz przeglądu; to
też szukają książek, będących
jakby przeglądem literatury
wszystkich krajów od począt
ku świata — książek tak zwa
nych dziejami literatury pow
szechnej.
Istnieją dzieła cenne w tym
zakresie; lecz biorąc ogólnie,
są to książki niekompletne,
nie wystarczające. Wyobraź*
my sobie wydawcę takich
dziejów literatury powszech
nej. Pisze o utworach trzy
dziestu języków, a zna ich 6
— 7 najwyżej. Gdyby zaczął
czytać, będąc w kolebce i
przez całe życie nie spał, nie
jadł, nie chodził, tylko czytał
— to jeszcze nie miałby czasu
przeczytać jednej dziesiątej
książek, o których pisze.
Pożytecznym przewodni
kiem po labiryncie literatury,
może być jedynie, książka, o
bejmująca jeden kraj, lub jed
ną, niezbyt długą epokę, a
im epoka będzie krótsza, tern
lepiej. Ograniczenie materja
łu nie czyni bynajmniej dzieła
ograniczonem. Wartość jego
zależy nie od nagromadzenia
dokumentów, lecz od sposobu
traktowania rzeczy, od poglą
dów autora.
Naturalisla może tak opi
sać jeden owad, że da pojęcie
o wszechświacie. Tak samo
autor dzieła, pisząc nawet o
krótkim okresie, lub o jed
nym człowieku, może dać o
brąz ludzkości. Na to potrze
ba l-o przedstawienia przed
miotu; 2-o objaśnienia przed
miotu; 3-o krytyki przedmio
tu. Jeśli tym trzem wyma
ganiom uczyniono zadość w
sposób należyty, czytelnik o
siąga pojęcie o zasadach
wszelkiej twórczości i wszel
kiej działalności duchowej.
Należy zatem unikać zbyt
obszernych dziejów literatu
ry; lepiej zaglądać do t. zw.
,,słowników konserwacyj
nych”, oraz encyklopedyj; bo
te przynajmniej bywają bez
stronne i nicosobowe.
W naszych czasach panuje
przesąd t. zw. ogólnego wy
kształcenia, a jest ono tak o
;y'dnem, że przestaje zasługi
v.'*\ć na miano wykształcenia
wególe. Czytujemy bez wy
boru jedno |»o drugiem: o
państwie Kongo, o wielory
bach, o sztuce aktorskiej, o
liryce serbskiej, o socjalizmie
w Bawarji i t. d. Ale każdy,
kto chce coś zdziałać, powi
nien coś umieć wyłącznie.
Wiedza specjalna jest jakby o
kienkiem otwartem na ogól
ną. Daleko mniej dróg pro
wadzi od nauki ogólnej do
specjalnej, niż odwrotnie. Za
tem ua pytanie: „Co mamy
czytać?’’ odpowiem bezwa
runkowo: raczej dziesięć ksią
żek o jednym przedmiocie, niż
sto książek o stu przedmio
tach różnorodnych.
Czy ż kto, pragnąc zapoznać
sio z angielskiemi obradami
parlamentarnemu bodzie stu
djował Ilausarda (stenogra
ficzny zbiór sprawozdań) i
poświęci im dziesięć lat życia?
Byłoby to wprost niedorzecz
nem. Taka droga doprowa
dziłaby do zupełnego powi
kłania pojęć. Przed laty wie
lu zainteresowałem się an
gielskim politykiem lordem
Beacoustield. Przeczytałem
naprzód wszystko, co wydał
w zakresie powieści i nowel,
potem zacząłem badać historję
jego życia prywatnego; w ten
sposób doszedłem wreszcie do
iego przemówień parlamentar
nych i innych. Że zaś moje
zainteresowanie skierowane
było ku jednemu punktowi,
zatem owe przemówienia o
rzeczach dla mnie obojętnych,
zajęły mnie żywo. A nietyl
ko przemówienia Beaconsfiel
da, lecz i odpowiedzi jego
przeciwników, napaści wro
gów, i t. d. Wrogów miał
mnóstwo. Zainteresowali mnie
oni pośrednio, albowiem za
interesował mnie człowiek
im nienawistny. W ten spo
sób poznałem cały odłam hi
storji politycznej Anglji, któ
ryby inaczej pozostał dla mnie
obcy.
Ztąd wniosek: skoro tylko
zajmie nas jaka osobistość lub
jaki przedmiot, należy go ba
dać i zagłębiać do dna. Na
uczymy się przytem sto razy
więcej, niż gdybyśmy się za
głębili w sto przedmiotów od
rębnych. Dany przedmiot
będzie się rozszerzał i wzra
stał w naszych oczach; i
wreszcie ogarnie cały nasz
widnokrąg. Nie należy jed
nak nigdy zaczynać od bada
nia całego widnokręgu. By
łoby to błądzeniem po obło
kach.
(Dokończenie nastąpi.)
NA POKOJOWISKU.
Chłód go nocny powrócił do życia
1 otworzył swe oozy powoli...
Wkoło ciemność — słychać jakieś
wyoia,
Jakieś jęki — ooś go w piersiach
boli...
Z bólem pamięć powraoa leniwa,
Rozpoznaje z dreszczem niepokoją,
Ze na ziemi wilgotnej spoczywa,
Gdzie upadł w bojul
Rozpoznaje przez mgieł kłęby sine.
Ciemne kształty rzucone w nieładzie,
Co zasłały dokoła równinę
1’ojedyóozo leżąo, lub w gromadzie.
Rozpoznaje stosy nieforemne,
Z któryob czasem straszny jęk wy
bucha,
I ze zgrozę patrzy w niebo oiemOe,
Patrzy i słucha.
Coś się ruszy — coś tam zaszeleści;
To znów słyokać rżenie, lub chrapa
nie,
Głosy dzikiej, nieludzkiej boleści.
Coś upadnie — ooś ze ziemi wstanie,
A szmer każdy w noonej ciszy roś
nie,
Olbrzymieje trwogą, wstrętem, bó
lem,
I w powietrzu jęczy wciąż żałośnie
Nad krwawem polem.
Czasem ptaki załopoozą skrzydłem,
I na ziemię, w pobliżu przypadną,
Żerowaniem "ajęte obrzydłem...
On się wstrząs* przed wizją szka
radną;
Choć odważny a przecież się lęka,
Że niedługo, może już nie zdoła
Spędzić ptastwo — nieruchoma ręka
Z martwego czoła.
Mgła mu oczy powoli zasłania...
On sam nie wie: ozy to rosa ścieka
Po źrenicach? czy też mrok konania
W noo go oiohr na zawsze obleka?
Leoz że życie boleścią sie mierzy,
A w swych piersiach czuje bólu
żmiją.
Mimo cieniu grobowego mierzy,
Ze jeszcze źyjel
Z*1 go dławi — pragnienie go pie
cze,
Dreszcz śmiertelny członki mu przej
muje,
Krew uchodzi—s nią źyoie uoiecze...
Lecz on jeszcze słyszy — myśli —
czuje...
Jeazoze wzrokiem powłóczy po ziemi,
Po postaciach leżących w ciemnośoi,
Jeszcze szemrze usty spieozonemi:
„Biedna ludakośoi!”
Jeszcze myślą błądzi wśród oiał sto.
sów,
Których losy niedługo podzieli,
I zagadka smutnych ludzkich losów
Tu na krwawej trwoży go pośoieli.
„Biedna ludzkość!" — powtarza i
wzdycha.
„Co ją pędzi na straszne rozdroża?
„Co ją gwałtem z łąk kwiecistych
spycha
Pod ostrze noża?"
„Sława?... miłość dla ziemi rodzin
nej ?...
Tarcie ducha, któremu za ciasno?
Czy przeczucie, jakiej lepszej, innej
Doli ludów, krwią kupionej własną?
Czy nienawiść, słał, lub przesąd
Ii oby
Zaszczepiony starannie za młodu?
Czy pojęcie wielkości i pychy
Swego narodu?"
„Czy też zwykła bierność, brak o.
poru,
Ślepy nałóg, ślepe posłuszeństwo?
Jakieś widmo tęczowe honoru,
Co zasłania dzikie okrucieństwo?
Może wszystko, tno/.e wszystko ra*
tern
Pchało naprzód te zastępy zbrojne,
Co zmiecione ogniem i Żelazem
l.eżą spokojnie.
„Biedna ludzkość! — Wielui z nich
wiedziało
Jaką przyszłość toruje i komu?
Czy śmierć będzie ich klątwą, ozy
chwałą?
Kto korzysta z klęski lub pogromu?
Czy nad nocą ioh własnej zagłady
Nowe duoba zabłyśnie świtanie?
Czy się raczej nie zalęgną gady
W otwartej ranie?"
„Ten kto mote ginąć z pełną wiarą.
Ze umiera za ludu swobody,
Ze krwi swojej serdecznej ofisrą.
Zbswi w więzaoh jęczące narody.
Ze ojczyźnie cierpiącej otworzy
Nowe drogi szczęścia i spokoju...
Ten usypia jako sługa boży
Po krwawym znoju."
„I^oz kto ginie jak niewolnik marny
Zawleczony za włosy przemocą,
1 rzucony pod topór ofiarny
Nio nie wiedząc, dlaczego i poco?
Kto upada bes pociechy czystej,
Ze szedł bronić tego oo mu dro
gi®®
Ten ze skargą na sąd wiekuisty
tiUais przed Bogiem."
„I najwyższy nie dozwoli Sędzia:
Aby odtąd już na ojców grobie,
Naaze dzieci juk ślepe narzędzia
l zbrajano na śmierć przeciw sobie;
Aby miały z myślą rozpaczliwą
Rzucać znowu życia blask różowy,
Że zwiększają przyszłe nieszczęść
żniwo
W proch kładąc głowy.”
Tak się żali swego serca raną,
Przed tern niebem pochmurnem i
głuchem,
I swą ziemię wspomina kochaną,
Gdzie nie wróci, chyba tylko du
enem,
I wspomina matkę, oo się dowie,
2e nie ujrzy więcej syna swego...
„Biedna matka! Święci Aniołowie
Nieohaj ją strzegą!”
Dom rodzinny staje mu przed okiem...
Taki jasny, wdzięczny, uśmiechnięty,
1 tak ludny złotych mar natłokiem,
I tak pełen najmilszej ponęty.
Szczęście, miłość, żony postać słodka
Przesłonięta smutkiem i tęsknotą,
1 ta mała w kołysce szczebiotka
Co już sierotą!
Znowu oozy zaszły łzą czy rosą;
Gdy wtem nagle zdała blask spo
strzegą,
Jacyś ludzie — w ręku światło niosą;
Pewnie pomoc dla rannych przy
biega.
„To ratunek — szepcze — to ratu
nek!
„Może jeszcze będę ocalony,
„1 po słodki wrócę pooałunek
Matki i żony!”
Z utęsknieniem wita światło owe
I chce wołać i wzywać pomocy,
Lecz dokoła słychać jęki nowe,
i głos jego ginie w oiemnej nooy.
Światło miga, tu ówdzie wśród ziel
ska,
A gdzie przejdzie tam ucichną jęki...
Pewnie ręka litości anielska
ł.agodzi męki.
Aż przed sobą przy świetle latarni
Ujrzy twarze — widziadła gorączki...
Niby ladzie — lecz nadto poczwarni,
Chcą mu z palców pościągać o
brąozki...
Widzi obok — jak dłoń święto -
kradzka
Z ciał zabityoh emutne łupy zrywa,
1 jak rannyoh dobija znienacka
Grabieży ohoiwa!
len ohydny widok śmierci dresz
ozem
Ścina piersi rannego żołnierza,
Wzrok martwieje przed widmem zło
wieszozem,
Głowa martwo o ziemię uderza.
Tylko oiało kurczowo się wzdryga
Na straszniejsze nad grób okrop
ności...
1 westchnienie na ustach zastyga:
„Biedna ludzkości!”
Przegrany Zakład.
Kkotochwii.a w jednym akcir
Zygmunta Przybylskiego.
(Ciąg dalaiy.)
R»wik», Zatem, ougo pan oboeai
więcej od nu.
Antoni (a ukłonem). Koronek.
Rawska. Zkądte ta pewność?
Antoni. Doniesiono nam o tam.
Rawaka (śmiejąc e»ę), Ze ja trud
nij się kontrabandą.
Marja. To niegodsiwoićt
Antoni. Mota...
Rawaka. C«y pana moje atowo
nie wystaroza?
Antoni. Tak i nie.
Rawaka. Tak i nie. Wldoosnie
nie mass pan eilnie ugruntowanego
przekonania, akoro nie moteea się
■decydować na jedno. Ja mówią: nie.
Antoni. W takim rasie ja mówią:
tak.
Rawska. To opór tylko.
Antoni. Upartym być umiem, sta
nowoao pragnąć potrafię, a oo wiąoej
nie wątpią o igieł
Rawska. Oi at tak? A wiąof
Antoni. A wiąo byłbym ssosąśłi
wjm, gdybyś pani zdecydowała się
koronki te pokazać i opłaoić.
Rawska. Czoła uchylam przed po
jęciem pańzkiam o obowiązka, ale po
nad to, nio więcej uczynić nie jea
tern w stanie.
Antoni. Ha! w takim rasie, mo
wą się uoieo do ostateosnego środka.
Iławska. Do jakiego środka?
Antoni (uchyla drzwi do przyleg
łego pokoju). Raosy zią pani pofa
tygować do tego pokoja.
Rawska. Tam? a to po oo?
Antoni. Aby się poddać rewisji.
Rawska. Alei panie, to barba
rzyństwo.
Marja. Pan tapomioass, te mass
przed sobą bezbronne kobiety.
Antoni (z ukłonem). Dla orsąd
nika kobiety nie egzystują, nawet
takie jak panie.
Rawska. Dziękują pana za komp
lementa a zarazem tałnję, te w obeo
nsj oh wili nie byłabym zdolną zdo
być sią dla pana na podobay. Prze
ciwnie, powiem panu, te wydajesz
ml sią...
Antoni (przerywa). Potworem,
wiem e tern.
Rawska. I skąd powziąłeś pan
właśnie na mnie to podejrzenie?
Antoni. Instynkt.
Ha waha. Instynkt, to nie dosyć;
prsy paszo tasz pao, ta masa praad so
bą kobiety wyft«xago towarsystwa.
Aotani. Jeden raat oka wy star
osy, aby p&aie ooenić.
Kivbu&. I pomimo tego trwass
w swoim uporso?
Antoni. Najusilniej.
Harcka. Doprawdy, s&osynam ba
wić się. Gdy być pan nie był tem,
osem się sam nazwałeś, powiedziała
bym, teś wyśmienity.
Biberska. No prsooie skoóozyli.
Csy my tu długo bodziemy eię jees
ose nudzić?
Urzędnik. Tylko dwadsieśoia mi
nut.
Bibcrrku. Tylko dwaózicśoial
Szkodę, io nie więocj. Klimoiu,
ohodf, pójdziemy do sali oo zjeść;
tyś pewno głodna?
Klimcia. Nie, mamo, nie głodnam.
Aoh, byłabym snów a zapomniała ka
narka.
Soliński. Ja go za panią zeniosę...
damy mu wody... pewno spragniony.
Gryźlewioz (do Mody fakie.)). Pa
ni łaskawa... mote oo przetrącimy,
proszę... bardzo proszą do tali, bez
Żenady; pokropiłaś mnie pani, natar
łaś, nieobte też i ja wyświadosą pani
jaką grzeozność.
Modyftska. Nie wypada, mogą o
nas oo złego pomyśleć — świat taki
teras złośliwy.
Gryźlewioz. Co nie ma wypadać ..
proasą o rąoską (bitne jn pod rękę).
O tak, po staremu, nieob nam aią
zdaje, ieśmy dawni znajomi. Pani
masz seros tak dobre, Ześ mnie stare
go do łez porustyła
Doboaski Jakto, a mnie pafiatwo
samego pozottawioie? miejoieZ litość,
ja aią tu zanndsą.
Gryźlewioz. A to sufi pan za na
mi (póiyłoeem). Biedue ozłowieozys
ko.
Biberska (do Solifakiego). Nie
ruszaj pan tej torby... oót to znowu?
Klimoia nieohej sama niesie, Idź na
przód. Ja pana nie prosiłam, abyś
ssedł a nami.
Solićski (do Klimci). Nie odstą
pią pani na krok, pomimo gniewu
mamy (»eszytcy rozchodzą eię te róż
ne strony).
SCKNA III'
Rawska — Marja — Antoni.
Antoni. Mmi p>ni jenota doić
oma do namyślenia tiq; poo.ąg od
jedtie za dwadzieśoia tninut
lUwaka. T/m pociągiem ja od
jad*
Antoni. Wątpią bardao.
Marja. Jak to, oboiaJbjś naa pan
latrtyoiać tutaj?
Antoni. Ma«i^.
Marja. Do wiaozora?
Antoni. Mota i do rana, mota i
dłntaj, aaletad to. badała od pań.
Htwiki, To niepodobni. Powta
mm panu, te koronek tyoh nie mam.
Antoni. U wierzę — jak się prze
konam naoosnie.
Rawska. Na to zgodzić się nie
“°g*
Antoni. Zoatawiam pani pięć «t
nut osaau do namysłu — odchodzę.
Nie wątpią, te po głębazem zastano*
wieniu zeohoeas pani wyprowadzić
nas oboje z tak kłopotliwego połote*
nia. Jestem w swojem prawie, a mi*
mo tego nie noiekam się do iadnyoh
Ołdzwyozajnyoh środków, w nadziei,
śe pani oszczędzisz mi dalszych przy
krości. Pięć minut... Do widzenia*
Rawska. Ależ panie...
Aatoni. Do widzenia — za pięć
minut... (wychodzi).
SCENA IV.
Kawalca — Mar ja.
Marja (po chwili). Poddać się?
oi^dj! przenigdy! Ale kio nas mógł
s 1 radlić i O bo że jesteśmy zdra
dioae, to widoosne; jestem prawie
przekonany, że to sprawka Edwarda;
to on niezawodnie nosynil — mój in
stynkt wskazuje mi Edwarda.
MarjA. Nie wątpię. Wszak s nim
trzymałaś zakład, nie mógłby więo
podstępnie zdradzać twej tajemnicy.
Kawek*. Niezawodnie, ale mógł
donieść « kontrabandzie, nie wymie
niła mego nazwiska. O! mętesyi*
ni zakoobani są do wasyatkiego zdol
ni. Nij mylę się, to Edward: po
dziękaję ma za to, o jut ja mu po
dzięk o ję.
A£arja. Kochana kuzynko, jesteś
obrutLą dla niego. Muszę go wsiąść
w obronę. Kocha oię, choe się s too.j
żenić, a ty powodowana kaprysem,
stawiasz warunek, 2o wtedy tylko
ślnb przyśpieszysz, jak oi cię nie nda
przewieźć koronki prses komorę*
Doprawdy—mogłabym pomyśleć, te
go nie koohas^.
Raz. akr. Al9 kocham, koohans —
looz nio pilnego. Widzisz, moja dra
ft'1* tp między nami rótaioa, te ja
juA pokocstowałam azozęśoia w mał
żfńutrip, z moim pierwszym mętem
* -‘-31 je dokładnie i tak znowu bar
dzo cip mam się ozego śpieszyć.
M»rjt. A ja pragnęłabym jakozj
prędrej połączyć się s Henrykiem.
Rcwsht. Ty, to rzeoz inna. Mło
dziutka twoja dasza, wymarzywszy
sobie jednego ryoerss, pragnęłaby
jahnajprędsej oddać mn się w nie
wolę. Zaosekaj, jak pokosztnjess
tych więzów, będziesz obolała arzu
oić z siebie te kajdany złote. Ko
obam Kiwania, gdyż inaczej nie po
szłabym za niego, ale nieohte będzio
oierpliwy i pozwoli mi odotohnąć.
Niema jeszoze roku, jak zostałam
wdową. Nieoh ozeka. A przy tern,
jaka pewność: „Pani nie przewie
ziesz tycli koronek”. „Przewiozę”.
„Ja mówię, te nie”. „Dobrze, sa
łóżmy się”. „Trsymam zakład”. „O
oo?” „Dyktuj pani warunki”. „Nie,
pan; ja zgadzam aię na wsayetko s
góry”. „Zgoda. A więo jeżeli pani
przewisziess koronki bez opłaoenia,
w takim rax*e czekać bęlę na dsieA
ślubo naszego, który aama osnaosyss,
a jeżeli nie...”
Mar ja (koAczy). „Jeżeli nie, to
je termin naznaczę, na który sgodsid
•lę musisz”.
Rawska. I tak się też stania.
Msrjs. Ja prsewlduję wynik za
kłada: przegrasz go moja droga, o
Edward wcześniej poobwyoi swą
sdobyot. Doprawdy, dziwna rsee*,
jak czasem poważne oeoby Inbią się
bawić w dzieci.
Rawska. N6, no, moralłstko ko
ohzna, porsnć tę poważną minkę, bo
oi w niej nie do twarsy.
Marja. Tobie we wssystkism do
twarzy i oie dsiwię eię woale, te po
mimo twego uporu, K lw-rd tak eię
kooba. Ja zoów dla lleoryka jestem
nległa jak baranek—ale terma moje
koobana, pomyśl nad wyjśoieos a to
go niemiłego położenia. Oni gotowi
nas utrzymać. Nie bądź upartą.
Rawska. Bądź spokojna. Wyjo
d słomy stąd pierwssym pociągiem.