Newspaper Page Text
82) W1KT0K HUttO. NĘDZNICY. C IE3 O -W IESO. (Ciąg dalszy.) — Czy widzieliście atnelbf wymierzoną do wm( — Widziałem i widńałem takie rąką, która ją zakryła — Była to moja. Msrjuss zadrżał. — Go za szaleństwo! Biedne dzieciąt Lecz tern le>iej, jeieli to tylko, to nic; pozwólcie, ie zaniosą was na lóiko. Opatrzą waz, nie umiera sią od przestrzelo nej reki. Słonina wyszeptała: — Kula przeszła przez rąką, ale wyszła przez grzbiet. Nadaremnie poruszać mnie stąd. Powiem wam, jak macie mią opatrzyć, lepiej aniieli chirurg. Siadajcie koło mnie na tym kamieniu. Usłuchał jej; ona położyła głową na kolana Mar jusza i nie patrząc na niego, powiedziała: — OhI Jakie to dobrze! Otói! Nie cierpią jui wiącej.— Milczała przez chwilą, później z trudnością zwróciła głową i spojrzała na Marjuzza.— Ozy wiecie, panie Marjuszu, ie sprawiało mi to przykrość, ie wcho dziliśoie do tego domu ? Było to głupio, ja sama prze ciei pokazałam wam ten dom, a przy tern wreszcie po winnam była zrozumieć, ie tani młody osłowiek, jak wy...— Urwała i przeskakując przykre myśli, które beswątpienia przechodziły przez jej umysł, s boleś nym uśmiechem oiągnąłz dalej:— Znajdujecie mią brzydką, nieprawdaż?—Mówiła dalej:— Zgubieni jesteście! Jul nikt nie wyjdzie s barykady. Wiecie, to ja was tu przyprowadziłam! Jestem tego pewna, ie umrzecie. ▲ jednak kiedym spostrzegła, ie oelowano do waz, zasłoniłam rąką lufą strselby. Jak to dsiwnie! L?cz to dlatego, ie chciałam umrzeć przed wami. Kie dy kula mią ugodziła, przywlokłam sią tutaj, nikt mnie nie widział, nikt mnie nie podniósł. Czekałam na was, mówiłam: Czyi nie przyjdzie ? Oh! Gdybyście wiedzieli, kąsałam bluzą, tak cierpiałam! Teras mnie dobrze .. Pamiętacie ten dzień, kiedy weszłam do wa szego pokoju i przeglądałam sią w waszem swiercia dełku i ten dzień, kiedy spotkałam was tam, nieopo dal od kobiet pracującychf Jakie ptaaaki śpiewały! Bilo to niedawno. Daliście mnie ato sous, a ja powie dz'a!am: Nie chzę waszych pieniądsy. Cz)śiie pod nieśli przy najmniej wasz pieniądz! jNie jesteście bo gaci. Nie pi zaszło mi na myśl powiedzieć wam, byście podnieśli. Słońce świeciło piąknie, nie było zimno Cty pamiętacie panie Marjuszu? Ot! Jakiem sscząśli wal Wszyscy umrą... Wejrzenie miała nieprzytomne, poważne i ros dziertjąoe. Z pod rozdartej bluzy wyglądała pierś na ga. Mówiąc, kładła przestrzeloną rąką na piersi w tera miejscu, gdzie była druga dziura i skąd chwilami wydobywał sią strumień krwi, jakby strumień wina s beczki otwartej. Marjuss s głąbokiem politowaniem patrzał na tą niezscząśiiwą istotą. — Oh! — zawołała nagle—znowu ból. Daasą zią! Chwyciła za bluzą i gryzła ją, a nogi jej wyprą żyły zią na bruku. W tej chwili głos małego Gavroche’a, naśladujący śpiew koguta, dał sią słyszeć w barykadzie. Chłopiec wlazł na stół, by nabić strzelbą i wesoło śpiewał pio senką tak popularną wówczas Ea łoyiat Lif*jett», Le geodarme repete: S4<ivou-ooai! lacrons nona! tkuvoos nona!*) £ ,'Oitina podniosła sią i słuchała, później wyszep* ti?a: — To on!— I zwracając sią do Marjussa, rzek ła:— Mój brat tam. Nie trzeba, aby miv widział. Ł\ jąłby mnie. — Wasz brat?—zapytał Marjusz, a goryczą i bo leścią przypominając sobie obowiązek wzglądem The* nardierów, jaki włożył ojcieo na niego—który to wacs brat? — Ten mały. — Ten, co śpiewał — Tak. Mar,u** irobił poruszenie. — Ali! Nie odchodźcie! — powied siała — nie po trwa to już długo!— Usiadła prawie. Głos jej był bardso cichy i prserywany czkawką. Chwilami chra panie ternowało mowę. Przysunęła swą twarz do twa ray Murjueta, ile mogła najbliżej. Z dziwnym wyra zew mówiła:— Słuchajcie, nie ohoę wyrządzać wam psoty. Mam w kieszeni list do was. Od wczoraj. Pro szono tonie, bym oddała na pocztę. Zostawiłam go u siebie.^ Nie chciałam, by was dozzedł. Lsci mole czu libyście tal do mnie, kiedy wkrótce zobaczymy się znowu. Nieprawdaż, ladzie widzę się po śmieroi? Weźcie wasz list.— Ujęła konwulayjnie rękę Msrjnsza •woję rękę przedziurawioną, lecz zdawała się już nie ciud bóla. Włożyła rękę Marjusza do kieszeni swojej bluzy. Marjusz uczuł istotnie tam papier.— Wfźsie— rzekła. — Teraz w nagrodę za trud przyrzeczoie mnie... I urwała. — Ool—zapytał Marjusz. — Przynęcicie mnie. — Przyrzekam wam. — Przynęcicie, że pocałujecie mnie w eioło, Wedy umrę! Będę to czuła.. Pochyliła zwą głowę na kolana Marjusza, i po wieki jej się zamknęły. Sądził, Ce ta biedna dusza od leetała... Eronina leżała bez ruehu. Nagle, kiedy Mar jusc mniemał, że na sawste usnęła, otworsyła powoli octy, w których ukazała się głębokość śmierci ii wy razem słodyoty jakby z innego świata, rzekła: — A pnytem wiecie, panie Marjustu, zdaje mi •ię, te was kochałam trochę... Próbowała jeszese uśmiechnąć się i skonała. *) Widtąo LafajetU — Żandarm powtaria: — Uoiakajay! ■oiakajoiy! ooiekajmy! Uarroehe doskonale obliczający odległość. Marjusz dotrzymał obietnicy. Złożył pocałunek na ci nem csole, na którem perlił się pot simny. Nie było to niewiernością wsględem Cosetty; było to smut ne i prsyjaine potegnanie nieascsąśliwej dnssy. Z drieniem wtiął list, który ma dala Eponina. Poosuł natychmiast, te ma on waine dla niego snacsenie. Z niecierpliwością chciał go prsecsytaó. Takiem jest ser ce lndskie. Zaledwie niessesfśliwe dsiewcaą samkneło ocsy, Marjoss jot myślał o otwarcia lista. Złośył £ poninę oetrotme na siemią i odasedł. Coś mu mówiło, te nie motna csytać tego listu w obecności tego trupa. Podssedł do świecy, anaj dającej sią w san dolnej. Byt to mały bilecik słotony i sapiecsątowany a trosk liwą elegancją kobiety. Adres był napisany rąką ko biecą i opiewał: Pana, pana Marjomowi Pontmeroy, n p. Gour feyraca, ulica Yerrerie, nr. 16 Złamał pieczątką i przeczytał: „Mój ukochany I Niestety, ojciec chce, abyśmy na tyehmiast jechali. Daieiaj wieczór bądsiemy na ulicy Homilie Arme, nr. 7. Za tydzień bfdaiemy w Anglji Ooaetta, 4 cserwoa”. Tak niewinną była ta miłość, te Marjusz nie snął nawet pisma Cosetty. To, cosassło, motna opowiedsieć w kilku wyr* ■ach. Eponina waaystko arobiła. Po wieoaorae 3 czerw ca, miała dwie myśli: pokrzyżować projekty ojca i bandytów, skierowane na dom w ulicy Plumet i roi łączyć Marjusza a Oosettą. Zamieniła swoje łachmany s pierwszym ladaco, któremu sią wydało rzeczą sa bawną przebrać sią po kobiecemu, kiedy Eponina przebrała sią po mąsku. Ona to na Polu Mtrzowem rzuciła Janowi Valjean wyraźne ostrsetenie: „Wynoś de siąl” Istotnie, Jan Valjean wrócił natychmiast do domu i powiedział:— Dzisiaj wieczór jedaiemy i u damy sią razem s Toussaint na ulicą Homme-Arme. W przyszłym tygodniu bądsiemy w Londynie!”— Co zetta, prsygnąbiona tym ciosem, pośpiesznie napisała parą wierszy do Marjusza. Lecz w jaki sposób oddać list na pocztą! Sama jedna nie wychodziła, a Tona saint, zdziwiona takiem poleceniem, z pewnością po kazałaby list panu Fauchelt vent. W tern strapieniu, Cosetta spostrzegła przez sztachety E :oniną w odzie niu mązkiem, która nieustannie chodziła koło ogrodu. Ooaetta zawołała „tego młodego robotnika*’ i dała mu piąć franków i list, mówiąc:— „Zanieście natychmiast ten list pod wskazanym adresem”:— Ii jonina włożyła list do kiesseni. Na drugi dzień 5 czerwca, poezła do Courfeyraca zapytać sią o Marjusza, nie dlatego by mu oddać list, lecs dlatego, by go zobaczyć, co katda zaz dnsca i kochająca dusza zrozumie. Tam czekała na Marjusza, albo prsynajmn;ej na Courfeyraca — zaw I sse ateby widzieć.— K edy Couifej rac powiedział do niej:— „Idziemy na barykady” — powstała w jej gło wie myśl: pójść na tą śmierć, tak jakby poszła na wszelką inną i pchnąć do niej Marjusza. Szła wiąc za Oourfeyrac’em i dowiedziała sią, gdzie budowano ba rykadą; później zaś, mająo pewność, że M&rjuaz, któ ry nie otrzymał żadnego zawiadomienia i do którego pisany list ona zatrzymała, uda sią z nadejściem nocy na schadzką wieczorną, poszła także na ulicą Plumet, tam czekała na Marjusza i powołała go w imienin przyjaciół, oo podług jej przekonania, musiało sapro wadzić go na barykadą. Liczyła na rozpacz Marju sza, ^ skoro nie znajdzie Cozetty i bynajmniej sią nie zawiodła. Ona sama wróciła także na ulicą Ohanvre rie. Widzieliśmy, co tam zrobiła. Umarła z tragiczną radośoią serc zazdrosnych, które ciągną sa sobą istoty ukochaną na śmierć i mówią: Nikt nie bądzie jej po siadali MaiJubs okrył pocałunkami list Cosetty. Więc go kochała. Na chwilą przyszła mu była myśl, te mógł jut teras nie umierać. Powiedsiał jednak sobie:— Je dsie! Ojciec odwosi ja do Anglji, a diiadek nie se ■wala na małżeństwo. Nio się nie smieniło w fatalnym toku neosy. Marzyciele tacy, jak Marjuas, ulegają o fr om nemu pognębieniu; a s takiego oognąbienia ro są się rozpaczliwe postanowienia. Ż cie mąccy do niesnieoienia; se śmieroią wssystko się końccy. Wów csas Marju9£ przypomniał sobie, 2e ma dwa obowiąz ki do spełnienia: jeden, sawiadomić Cosettę o swojej śmieroi i pokład jej o tataie pożegnanie; drugi, s nie uniknionej k»t&itrofy, która prsygopowała się. ocalić biedne dsiecią, brata Eponiny i Thenardieru. Miał prsy sobie portfel, ten sam, który sawierał ów kajet, do którego napisał dla Cosetty tyle myśli miłośaych Wyrwał s niego kartką i napisał ołówkiem kilka na stępujących wierssy: „Mafleń itwo nasze niemożliwe. Prosiłem dsiadka o pot wolenie, odmówił; jestem beż majątku i ty tak te. Byłem w twoim 'domu, nie snalasłem jut ciebie; wiesr, jakie ci słowo dałem, dotrsymuję go. Umieram Kocham ciebie. GJy to csytać będsiess, dussa moja będsie prsy tobie i uśmiechać się bądsie do ciebie''. Nie mając ciem zapieczętować listu, słotył go tylko we csworo i napisał na nim następujący adres: „Pannie Cosecie Fanchelevent, up. Faacheleyent, ulic* Homme Arme, nr. 7”. Złolywszy list, aamyślił się na chwilę, następnie wsiął snowu portfel, otworsył go i tym samym ołów kiem napisał na pierwssej stronicy następnjąoe wyra ty: „Nasywam rą Marjuss Pontmeroy. Olnieśćmego trupa do dsiadka mojego p. Gillenormand, ulica Fil les-au Oalvaire, nr. 6, na Marais”. Włotvwssy portfel do kieaseni surduta — sawo łsł Garrochea. Na głoa Marjussa, ulicsnik prsybiegł ■ miną wescłą i gotowością do pcś więżenia się. — C»y chcesz coś trobić dla mnie! — Wssystko! — odrzekł Gzvroche.— Boie do brego Boga! Na prawdę, gdyby nie wy, byłbym prze padł. — Widzisz ten list! — Widię. Wet go. Wyjdt natychmiast a barykady (Ga vroche niespokojny sacsął drapać się ta uchem) s jutro srana oddań ten liat podłig adresu, pannie Co zecie, u p. Faucheleyent, ulica Ilomme Arme, nr. 7. Bohaterskie dziecię rzekło: — Dobrze, ale tymcsasem barykada będsie sdo byta i ja w niej nie będę! — Podług wszelkiego prawdopodobieństwa, ba rykada aosUme zaatakowaną dopiero o świcie i bą daie sdobyta nie woaeśniej nit prsed południem. Wy poety nek nowy, udzielony barykadsie prses napadających, w samej rseesy się przedłuiał B,ła to jedna s tych przerw, które csęito następuję w noc nych bojach i po której z ściekł podwaja. — A więc dobrze — powiedział G*vroche — jtśe łibym jutro ar as a odnióał wasz list? ;— Bfdzie aa pół a o Barykada prawdopodobnie bfdzie otoczona, wszystkie ulice bęaą strzelone i ty nie bfdaiess mógł wyjśd. Id i więc natychmiast! Ga rroche nie znajdował na to iadnej odpowiedzi, stał niezdecydowany i drapał sif smutno aa uchem. Nagle, jednym a tych ruchów ptasich, właściwych mu, pochwycił list: — Dobrze! — powiedział. I pobiegł przez uliczkę Mondetour. Myśl, która zdecydowała Gayrocha, a której nie wyjawił Mafju azowi, by ten nie srobił mu jakiej trudności, była na stępująca: — Zaledwie jest jeszcze północ, ulica Homme-Ar me nie daleko, zaniosę natychmiast list i wrócę na osasl KSIĘGA PIĘTNASTA. Człowiek z ulicy Homme-Arme. Zdrada bibuły. Oiem są konwulsje miasta wobec rokoszów du ssyl Człowiek jest głębiną wiąkszą jeszcze, aniżeli naród. W tej te samej chwili Jan Valjean był pastwą strasznego wsbunenia. Wszystkie otchłanie otworzy ły sią prsed nim na nowo. On takie drżał, jak Paryż, na progu okropnej i ciemnej rewolucji. Kilka godsin wystarczyło na tp. Jego prieinacsenie i sumienie po kryło sią nagle cieniami. O nim takie, jak o Paryżu, molna było powiedzeć: dwie sasady stoją naprzeciw siebie. Anioł biały i anioł csarnv mają pochwycić się wzajemnie na moicie przepaści. Który s nich wepchnie w nią prseeiwnika swego f Który odniesie iwyciąs twoT W wilią tegoż dnia 5 czerwca, Jan Valiezn, w to warzyatwie Oozetty i Toussaint zamieszkał na ulicy Homme-Arme Spotkał go tam niespodziany wypa dek. Cozetta opuściła ulicą Piumet ale nie bez pewne go oporu. Po rai pierwszy od czasu jak lyli oboksie bie, wola Oozetty i wola Jana Yaljeaua okazały się rólnemi i jeżeli nie starły się a sobą, to przynajmniej sprzeciwiały się sobie. Z jednej strony robiono trud ności, s drugiej strony sachowano niezłomne postano wienie. Nagła rada: wynoście sią 1 rzucona Janowi Valje»n przez nieznajomego, prze3traszyła*go do ta kiego stopnia, il uczyniła go despotycznym. Sądził że go wytropiono i ścigano. Cozetta musiała ustąpić. Oboje przybyli na ulicę Hjmme Arme, nie otwo rzywszy ust i nie przemówiwszy do siebi9 ani słowa pogrąfteni każdy w osobistej swej trosce; Jan Yaljean był tak niespokojny, le nie spostrzegł smutku Ooset ty, Cozetta była tak smutną, le nie widsiała niepokoju Jana Yaljean. Jan Yaljean zabrał z sobą Toussaint, czego nigdy nie robił poprzednio. Przewidywał, le mole me wróci na ulicą Piumet, a nie mógł zostawić poza sobą Tous saint, ani też jej wtajemniczyć. Czul zresztą, le była mu oddana i pewna. Otóż. Toussaint, jakgdyby prze znaczona na sługą Jana Yaljean, nie była wcale eie kawą. W jązyku swoim chłopki w Barneville mówiła jąkając sią:— „Taka już moja natura; robią co mam do roboty; reszta nie uo mnie należy”. Opuszczając ulicą Piumet, można powiedsieć u ciekając z niej prawie, Jan Valjean zabrał tylko swo ją m&łą pachnącą walizką, którą Cozetta nazywała nierozłączną. Dla pełnych tłomoków trzeba byłoby najmować tragarzy, a tragarze to świadkowie. Spro wadzono doróźką do drzwi wychodzących na ulicą Bz bylone i odjechano. Toussaint z trudnością wymogła pozwolenie wsiącia z sobą trochą bielizny i odzienia, jako tel niektórych przyborów toaletowych. Cozetta zabrała tylko swoją teką. Jan Yaljean chcąc otoczyć swoje znikniecie jeszcze większą samotnością i cieniem, tak sią urządził, le opuścił pawilon ulicy Piumet na schjłku dnia, co dało Cozecie możność napisania kart ki do Marjussa. Na u i 'ą Ilomme-Arme przybyli w nocy. W milczeniu udali zią na spoczynek. m Mieszkanie prsy ulicy Homme Annę znajdowało nię na na tylnym dziedzińcu, na drągiem piotrze i akia* dato sią a dwóch sypialnych pokojów, i sali jadalnej i > kuchni przytykającej do jadalnej sali; oprócs tego by/a izdebka ponai kuchnią a w niej łóftko; ta isdeb ka dostała sią Touscaint. Sala jadalna s/uty/a równie* za przedpokój i rozdzielała dwa sypialne pokoje. W mieszkaniu znajdowały się potrzebne narządzie gospo d araki e Uspokojenie przychodzi prawie tak mimo wiednie jak i niepokój; taka to jui ludzka natura Zaledwie Jan Yaljean znalazł sią na ulioy Homme Ar me, a niepokój jego zmniejszy/ sią i stopniami znikał. Są takie uspakajające miejsca, które mechaniosnie nie jako oddziaływają na umysł. Ulica była mało ucząsz czana. mieszkańcy spokojni. Jan Yaljean uczuł jakiś zaraśliwy spokój, wiejący z tej ulioski starego Paryla, tak wąskiej, te dosyć było polotyć w poprzek niej na dwóch słupach jedną tarcicę, by zabarykadować ją przed wozami, ulicą niemą i głuchą wśród wrzawy miasta, mroczną w biały dsi< ii i jefteli sią tak wyrazić, nie z lolną do wzruszeń miądsy swymi dwoma szerega mi wysokich domów stuletnich, które milczały jak prawdziwe staruchy. Na tej ulicy gości zapomnienie. Jan Valjean odetchnął w niej. Jakim sposobem mo gli go wynaleśćf Pierwssem jego staraniem było, u mieścić „nierosdzielną” obok obok siebie. Spał dobrze. Noc przynosi radą; motna powie dzieć: noe przynosi uspokojenie. Nazajutrz rano wstai prawie wesoły. Sala Jadalna wydala mu sią prseśliez ną, choeiai w istocie była szkaradną, ze swym okrąg łym stołem, z niskim kredensem, ponad którym wi siało pochylone lustro, ze spmehniałym fotelem 1 kil ku krzesłami, na których leśiły tłomocski Toussaint. Z jednego z tych tłomoczków wyglądał mundur gwar daiaty narodowego, Jana Yaljean. Oo do Oosetty, ta kasa/a Toussaint prsynieść sobie do pokoju bnljonu i pokasała sią dopiero wieczorem. K' ł» godziny piątej Toussaint moooo zajęta nowem zwojem gospodar stwem, postawiła na stole kurczę na simno; Oosetta, przez wzgląd na ojca, zgodziła sią na nie popatrzeć. Potem, wymawiając sią upartą migreną, powiedziała dobranoc Janowi Yaljean i zamknąła sią w swojej sy piał ni. (C:ąg dtlaty aartąni.) PROF. DR. W. A. KUFLE WSIO* KKtDLM TA tti W. lAth *1.- >«*.!■) nStow*: Od Sr) do uj pu południu I od 7nJ do£*j ulf mrnm -OŁÓWKY OKI* w MIKSCIk:— (OLI MH( S MEMORIAŁ KLIK*., 1*>H State St. rń)f Wiohiugton, 10 piętro, pok. lOlk • •odnłuy oImw oodtfnon • cd lun) m« do IMj w południ* i wjjyUmsi ulndatoU. W klinie* rblrnrckiarj w CkIranu ( lisimi (Owi. *»l» W. Hnrrl»sa M. *• Wtorki i PinUi od rod* nj t») do io ruo CodnlMinln wlncnorwu w iptM* S. i. KV H.kWNim...o. p. u. IMS - Kr* ullen. • _Truiron: (’snni 70. Wolny w k»łd»J npown Czy sa cuda na świecie. Pytanie to stawiają ladzie, którzy, rzec można, cudownym sposobem ■o« tal i wyleczeni a rozlicznych ciężkich chorób. NIE BYŁY TO CUDA* LECZ TYLKO UMIEJĘTNOŚĆ! Kto cierpi na Jakakolwiek chorobę a chce się a mej wyleotyó i kto oho# przywrócić sobie nadwerężone zdrowie, siłę i rzezkoeć, niechaj u w** tnie przeczyta tych kilka wierszy. CZY SŁYSZELIŚCIE JUŻ NIECO 0 PROFESORZE COLLINS! Zaprawdę, że tak, ponieważ jego sława i głośne imię znane sę w co* łym A wiecie. Studyował on wiele metylko na sławnych europejskich me* dycznych uniwersytetach, lecz także i w Ameryce. Iłługie lata bawił on na doświadczeniach, a doskonalił się w lekarskiej umiejętności szybko, po* meważ przyroda obdarzyła go nadzwyczajna zdolnością, bystrym rona mem a nadto wielkim talentem. VZ1^ jest profesor Collins sławnym na oałyra świecie a nie tylko iwy* ozajni ludzie udaja się do niego o pomoc na wypadek choroby, ale i naj lepsi lekarze ociekaj* się do niego a prośbę o radę i wyświetlenie, jeżeli nie mog* zrozumieć jakiegoś przebiega słabości. Śmiało twierdzić można, te kogo on nie wyleczy, tema 1uź nikt M świecie nie przywróci zdrowia. . Proftsor Collins przewodniczy lekarzom w laboratoriom. Tento zręczny a sławny lekarz założył lekarski inatytat pod imienia ,,The Professor Collins New York Medical Institntc”, 140 West 34 uliea ^or^* aby tem Siwiej mógł śpieszyć ■ pomocą cierpiąoej W instytacie tym zostało już tysiaoe a tysiące wyleczonych a miedzy tymi setki Słowników i Polaków. Z powodu braku miejsca podamy tu tylko niektóre krótkie listy, zasługujące na wzmiankę. 7 ^ oungstown, O, 1 września, 1900. Panie Profesorze Collinsie! Posyłam Pana swoj$ fotografie, abyś Pan zobaczył, io juz wyzdro wiałem. Przez 5 — lat znosiłem cho robę. Jeden lekarz utrzymywał ż e mam jędra nie zdrowe, drugi, że mięśnie stwardnia ły, trzeci, że pę cherz mam w nie -- porzęaau 1 tak d. Wielkę sumę pie niędzy wydałem aa kompanie lekar skie, a i długi czas byłem w szpita lu. . Pan Jednak odraza rozpoznałeś moj% chorobę, a pańskie leki za dwa miesiące przywróciły mi zdrowie. Z bratnim szacunkiem, WASYL HRICH. ’ Detroit, Mioh.. 13 sierpnia, 1900. Pr o/esc r Collins w New Yorku. Wielmożny Panie! Pańska sława szeroką fal% płynie po świecie, lecz gdyby królowie i cesarze świata zua h głębokę Pańskę wiedtę, zaprawdę nie daliby Pa:m le czyć biednych lu dzi, lecz zatrzyma liby Pana dla sie bie. Ja miałem to nieszczęście, te spadłem ze gębo Jńw i pokaleczyłeś aię ciężko. Mia :em wzruszone k°*ci i ciężko się -kaleczyłem, a lekarze, którzy mię t-czyli me robili mi nadziei wyle. zenia. Pan Jednak mię zupełnie izdrowił. Żałuję tylko, że nie jestem ■f stanie godnie to Panu odpłacić, Na wieki Pana wdzięczny, JAN PILARSKI. Scraaton, Pa., 5 lipo*, 1©00, Wielmożny Profesorze Collins’a ie* Sama nie wiem, jak mam wygło* 6ić Panu podziękę, za oswobo dzenie mie od oież kich boleści. Cieiw piałam szalone bó le w mięśniach, kłuło mię w bok a i krzyiacU. Ach! strasznie cierpia łam. Kadziłam się a wiela iekarzów “ w kraju, leczyli mię profesorowi* * Pesztu, lecz wszystko bez skutku* Myślałam, że już nie będę uleczony ale przyszedłszy za synem do Ame ryki, za poradę drugich, udałam się o pomoo do Pana. Lekarstwa, która mi pan dwa razy zasłał, sprawiły ten cudowny skutek, żem dziś dzig* ki Bogu — zdrowa. Z podziękę i szacunkiem, MAKYA KO RESZKA/ Pocahontas, W. Va., 6 maja, 1900. ( Kochany Panie Profesorze! bi icchaj Panu bóg zapłaci za pa6» skę pomoc. Sześć lat byłam chore. udawałam się do doktorów, ale bes skutku, bo oi nie mogli rozpoznaó choroby. Każdy mówił inaczej. By łam jot na smie*4 przygotowany A- ' le w końca onoia łam jeszcze* ras aprobować, a dziś Boga dztękaję.. że się do Was udałam. Waste leki usunęły, bóle, a dziś jestem tłusta, zdrowa i silna, a ludzie mówię, ie O 10 lat od młoda lałam. Z jMękuym pozdłowieniem. ANNA KOYACIK. WIELKA ZRĘCZNOŚĆ PROFESORA COLLINS*A w leczeniu molów, kobiet i dziwi znajdujących się w odległości tysięcy mil. W umiejętności lekarskiej znane eą pewne symptoma, które opieaoe, pozwalają całkiem dokładnie poznać jakąkolwiek chorobą. Jeśeli ebony wypełnią naetępnjąee pytania i przyazlą je profesorowi Collinsowi, o» oozua dokładnie rob chorobę, a eaybko ich wyleczy. Nie potrzeba od by* vać Dodró/.T do New Yorku ~ napmzcie tylko. Czy kaszl ecie? Wymiotujecie? Chudniecie? Macie upławy? Zle nlę czujecie? Mecie' ne uralgią? Holi wae w boku? Macie biegunkę? Boli wa* cale ciało? Bolę waa uszy? Czujecie kię 7nntonym? Ciecze wam z uszu? Macie zly apetyt? Cierpicie na białe upławy? żujecie *ię przygnębiony*. Piecie wa« w gardle? Marie *łaby wzrok? lokacie aię rychło? Rozczulacie Mf prędko? Macie twardy stolecf Macie krótki oddech? Boli «u po jedzeniu? Macie zawrót głowy? Hwęrtzi was akóra? Marie obłożony język? Trzęsę się wato ięce? Bije wam mocno serce? Czujecie acisk na sercn? Czy męczy was nen? Czy jzujecie oól w kofioiach? Macie boleści w piecach? Czujecie boi po moczeniu? Burczy wam w klerkach? Macie zbyt miękkie ciało? Macie chorobę tuaoty? Zaziębiacie eię szybko? Cuchnie waaa pot? Czu;ecie gorę krew? Cierp-c a na zakainę chorobę? Obrzydza się wam jedzenie? l'rzędowe godziny: od 10 do 1 po poł. t od 2 do 5 wiec*. W nedzielę Jedynie od 10 do \ po poł. Lekamwa bywai% zaeyłane praes ekepree do którejkolwiek mlejeat* wości w Sumach Zjednoczonych. Momsie pwać w jakimkolwiek jętyko. Luty adreeujcie. Professor Collins New York Medical Institnts* 140 Wnt 34 th $tr**t. NEW YORK.,