Newspaper Page Text
87) WDLTOB HUGO. NĘDZNICY. C 3=» O "W ISŚÓ. (Ciąg dal%zy.) Rokoszanie ujrzeli nagle kask kwiecący na dachu sąsiednie go domu Żołnierz straży ogniowej tulił się do wysokiego ko mina i zdawał się stać tam na warcie. Wzrok jego zanorzał się prostopadle w barykadę. i — Oto nadzorca żenujący — rzekł Knjolras. Jsu Valjean oddał karabin Knjolrasa. ale miał swoją strzel, bę. Milcząc zmierzył do strażaka, i w sekundę potem, kask, u derzony kulą, upadł z hałasem na bruk. Strażak przerażony snikł. Drugi obserwator zajął jego miejsce. Ten był oficerem. Jan \ aljean. który nabił już swoją strzelbę, wycelował do no* wego przybysza i posłał kask oficerski do kasku żołnierskiego.' Oficer nie nastawał i cofnął się prędko. Tym razem ostrzeżenie zostało zrozumianem. N.kt nie zjawił się na dachu; dano po kój szpiegowaniu barykady. — Dlaczego nie zabiliście człowieka?—zapytał Uoseuet Jana Yaljean. Jan Yaljean nie odpowiedział. Nieporządek, stronnik porządku. — Nie odpowiedział na moje pjtanie — Bossuet szepnął do uohs Combęferrowi;— Jest to człowiek, który świadczy do bro za pomocą strzałów. Ci, którzy zachowali niejaką pamięć tej epoki, dość odleg łej, wiedzą, że gwardja narodowa przedmiejska, biła się walecz nie przeciw rokoszom. Była szczególniej zażartą i nieustraszo ną w dniach czerwoowych 1832. Taki poczoiwy oberżysta z Paulin, Yertus, albo z la Cuoet te. któremu rokosz zachwiał interesa, stawał się lwem, widząo( jak jego snla tańców stała pustkami i pozwalał się zabijać, ażeby ocalić porządek reprezentowany przez szynk. W owych czasach mieszczańskich i bohaterskich zarazem, wobec idei, które miały swych rycerzy, interesa miały swych paladynów. Prozaizm za trudnienia nie uwłaczał w niczem zapałowi. Spadek królewskie go herbu na monecie, sprawiał, źe bankierowie śpiewali marsyl jankę. Wylewano lirycznie krew za kantor; i broniono z Iaoede mońskim zapałem sklepu, tej olbrzymio zdrobniałej Ojczyzny. V? gruncie rzeczy, wszystko to było bardzo na serjo. Wyły to żywioły socjalne stające do walki, w oczekiwaniu dnia, w któ rym ułożą się do równowagi. Inny znak czasu, była to anarchja, zmieszana z rżądowością, Było się za porządkiem z niekarnością. Dobosz, z nienacka, na komendę pierwszego lepszego pułkownika gwardji narodowej, bębnił fantastyczne pobudki; jaki taki kapitan szedł w ogień za natclm enieni; jaki taki gwardzista narodowy bił się z idei i na własny rachunek. W chwilach krytycznych, w dniach, jak mó wiono, radzono się mniej swoich dowódzców, niż swoich instynk iów. W armji porządku znajdowali się prawdziwi gerylasi, jedni szpady, jak Fannicot, inni pióra, jak Henryk Fonfrede. Cywilizacja, reprezentowana na nieszczęście w owej epooe bardziej przez wspólność intereresów, aniżeli przez azereg zasad, była, mówiono sobie, w niebezpieczeństwie; wołała ratuuku; każdy, czyniąc się środkiem, broni! ją, wspierał i protegował w awojej głowie; i pierwszy lepszy brał na siebie ocalenie społe czeństwa. Gorliwość dochodziła czasem aż do ezterininacji. Jakiś pluton gwardji narodowej ustanowił się prywatnie, jako rada wojenna, i sądził i rozstrzeliwał co pięć minut rokoszanina — więźnia. Był* to improwizacja, która zamordowała Jana FrouYaire. Dzikie prawo „Lynch", którego żadna ze atron nie ma prawa wyrzucać drugiej, albowiem je6t ono stOsowaae przez rzeczpospolitę w Ameryce i przez monarchję w Europie. Te mu prawu „Lynch ], towarzyszyły zniewagi. Pewnego dnia ro koszu młody poeta, oazy wająoy się Paweł Garnier. był goniony przez plao Royale, i ledwo się wymknął, chroniąc się do bramy domu Nr. 0 Wołano: „Oto jeszoze jeden z tych Saint-Simonis tow! i chciano go zabić. Owóż miał on pod pachą tom pamięt ników księcia de Saint-Simon. Jeden z gwardzistów nnrodo wyoh przeczytał na książce wyrazy Saint-Simon i zawołał: „Na śmierć!’’ Dnia •’» czerwca 1832 r., kompanja gwardji narodowej pod miejskiej, dowodzona prze* kapitana Fannicot, wyżej wymienio nego, kazała się z fantazji i dobrej woli, zdziesiątkować na ulioy Chanvr*rie. Fakt, jakkolwiek dziwny, stwierdzony został pod czas postępowania sądowego, które nastąpiło po rewoluoji 1832 r. Kapitan Fannicot, mieszczanin niecierpliwy i odważny, ro dzaj kondotjera porządku, z tych, któryoheśmy scharakteryzr. wali, rządowiecj fanatyczny i niepodległy, nie mógł * o. przeć się chęci skrzesania ognia przed czasem i ambicji sdobycia jarykady przez swoją kompanję. Rozjątrzony widokiem cho- * ■ągwi czerwonej i starej sukni, którą wziął za ohorągiew czarną, ęanił głośno jenerałów i dowódzców korpusów, którzy zebrali lię na radę. sądzili, że chwila szturmu jeszcze nie nadeszła i po 'walali stosownie do sławnego wyrażenia jednego z nich, nżeby •okosz ugotował się we własnym sosie. <’o do niego, uwstn^ ja ryk ad ę za dojrzałą, i, ponieważ to, co jest dojrtsłeio, upaść susi, sprohował. i Dowodził ludami zapalonymi, jak sam, wściekłymi — rzekł jeden świadek. — Kompanja jego U sama, która rozstrzelała joetę Jana f’roav«ire, była pierwszą z bataljonu postawionego im rogu ulicy. W chwili, gdy się najmniej tego spodziewano, Kapitan rzucił swoich ludzi na barykadę. Kuch ten, wykonany więcej z dobrą wolą aniżeli strategją, drogo kosztował kompanję Fannicot, Zanim przebiegła dwie trzecie części ulicy, przywi tała ją ogólna kanonada barykady. Czterech, najodważniej szych, którzy biegli na czele, padło u samych stóp reduty, i ta odważna kohorta gwardzistów narodowych, ludzi bardzo wa lecznych, lecz niemnjącyoh wytrzymałości wojskowej, musiała się po pewnera wahaniu zwiaąć, pozostawiając piętnaście tru- j pów na bruku. Chwila wahania, pozwoliła rokoszanom nabić broń powtórnie, i druga kanonada, bardzo mordercza, dosięgła kompanjc zanim ta mogła dobiedz do rogu tilloy, swego schro nieoia. W pewnej obwili była ona wziętą we dwa ognie, i o trzymała nabój działa, które nie mając rozkazu, nie zaprzestało ognia. Nieustraszony i nieroztropny Faonioot, był jednym z zabitych w tej katastrofie. Zabiła go armata, to joat porządek. Atak ten, bardziej gwałtowny aniżeli aa serjo, zirytował t£n jolrasa, Głupcy! powiedział, zabijają swoich ludzi a nam na •io zużywają amunicję! Odzie przeczytamy imię kochanki F.njolrasa. Courfeyrao, siedząc na bruku obok Knjolrsea, ciągle wy. myślał armacie, i za każdym razem, gdy przelatywała z hukiem olbrzymim, ta ponura chmura pocisków, nazwana kartaczami, przyjmował ją wybucham ironji: h / - ' ' — Męczysz śobie płucz, mój ty biedny, stary brutalu, tal mi cię, marnujesz głos. To nie grzmot, to kaszel. 1 śmiano się w około niego. Courfeyrac i Bosauet, których mętny dobry humor wzrastał wrna s niebezpieczeństwem, zastępowali, tak jak pani Soarron pożywienie żartami, i ponieważ nie było wina, rozlewali weso łość. — Uwielbiam Enjolrasa — mówił Bosauet.— Jego obojęt na nieustraszoność zdumiewa mnie. Żyje eamotny, oo go ozyni może nieoo smutnym; Enjolras skarży się na swą wielkość, któ ra go skasuje na wdowieństwo. My, reszta, mamy wszyscy mniej więcej kochanki, które nas ozynią szalonymi, to jest męż. nyrni. Gdy się jest zakochany jak tygrys, musi się co najmniej bić jak lew. Jest to rodzaj zemsty za iiglc, jakie nam płatają, nasse panie gryzetki. Roland daje się zabić, ażeby ro z dąsać Angelikę; wszystkie nasse heroizmy, pochodzą od naszyob ko biet. Mężczyzna bez kobiety, to pistolet bez kurka; kobieta wystrzela mężczyznę. Otóż, Enjolras nie ma kobiety. Nie jest zukoohany, a ma sposób być nieustraszonym. Jest to rzeczą niesłychaną, ażeby można być zimnym jak lód i śmiałym jak o* gieft. Enjolras zdawał się nie słuobać, lecz ktoś, kto był koło nie go, słyszał, jak wyszeptał pół głosem. Ojczyzna. Bossuet śmiał się jeszcze, gdy Courfeyrac zawołał: — Coś nowego! — I przybierając ton woźnego dodał: — Nazywam się Ośmiofuatówka. W samej rzeczy, osobistość weszła na scenę. Była to dru ga paszcza ognista. Artylerzyści uczynili szybki obrót, i ustawi li drugie działo obok pierwszego. To otwierało rozwiązanie. W kilka chwil potem, dwa działa, żywo obsługiwane, strzelały z frontu na redutę; ogień bataljonów linjowych i przedmiejskich, wspomagał artylerję. W niewielkiej odległości słychać było drugą kanonadę. W tym samym czasie, w którym dwie armaty rzucały się na redutę Chanvrerie. dwie inne, ustawione na ulicach Saint-Denis i Aubryle Bouoher, ostrzeliwały barykadę Saint-Merry. Cztery działa przesyłały sobie żałobne eoho. Wycia ponurych psów wojny, odpowiadały sobie. Z dwóch dział, które teraz biły do barykady Cbanvrerie, jedno rzucało kartaoze, drugie kule. Dzia ło, które strzelało kulami, było tak wymierzone, ażeby kula mo gła uderzać w sam szczyt barykady, i rozrzucać na rokoszan bruk nakształt kartaczy. Ten sposób strzelania miał na celo u. sunięcie walczących ze szozytu reduty, i zmuszenie ich do sku pienia się wewnątrz, co zapowiadało szturm. liaz spę Iii wazy rokoszan ze szozytu barykady kulami, a z okien oberży kartacza mi, kol .miny atakujące mogły zapuścić się w ulicę bjz niebez pieczeństwa, a może nawet podejść niepostrzeżenie, rzucić się nagle na redutę, jak wosoraj wieczór i kto wie? zdobyć ją z nie naoka. — Należy bezwarunkowo zmniejszyć szkodliwość tych dział — rzekł Eajolras i zawołał: Ognia! do artylerzystów. Wszyscy byli gotowi. Barykada, która długo milczała, da ła szalonego ognia; siedm lub osiem salw rozległo się z rodza jem wściekłej radości; ulicę napełnił dym oślepiający i po kilku minutach, przez tę mgłę przerzynaną płomieniami, można było zobaczyć dwie trzecie artylerzystów, leżących bezładnie pod ko łami dział. Pozostali, obsługiwali dalej armaty z surowym spo kojem, lecz ogień zwclnisł. — Otóż i dobrze idz:e, rzekł Bossuet do Enjolrasa.— Po wodzmie. Eajolras spuścił głowę i odpowiedział: — Jeszcze kwadrans takiego powodzenia, a nie będzie już i dziesięciu nabojów w barykadzie. Zdaje się, te Gavroche usłyszał te wyrazy. Gatroche na zewnątrz. Courfeyrso spostrzegł nagle kogoś u dołu barykady, na ze wnątrz, w ulioy pod kulami. Gavroche wziął z oberży koszyk od butelek, wyszedł przez otwór i zajął się najspokojniej przekładaniem do swego koszyka nabojów z ładownic gwardzistów narodowych, zabitych u stóp reduty. , — Co to ty tam robi#*? — rzekł Courfeyrao. Gavroche podniósł nos. — Obywatelu, napełniam mój kosz! — Czy nie widzisz kartaczów? Gavroohe odpowiedział: — Tak. deszcz pada. I cóż? Courfeyrao zawołał: — Wracaj! — Zaraz! — rzekł Garroche. 1, jednym skokiem zagłębił się w ulicę. Przypominamy sobie, że kompanju Kannicot, oofająo się, po zostawiła za sobą szereg trupów. Ze dwudziestu umarłych le gało wzdłuż całej ulioy na bruku. Ze dwadzieścia ładownio dla Gavrocha, zapas napoi dla barykady. Dym śoielił się w ulioy jak mgła. Ktokolwiek widział w górach ohmurę zapadłą w jar między skałami, może sobie wyo brazi 6 ten dym ściśnięty i jakby zgęazczony przez dwa ciemne rzędy wysokich domów. Wznosił się powoli i odnawiał się ciąg le; oo stanowiło stopniowe zaciemnianie, które tłumiło dzieA jas ny. Zaledwie też walczący spostrzegali się z jednego koAca krótkiej ulioy na drugim. Ta ciemność, prawdopodobnie pożą dana i obliczona przez dowódzeów, którzy mieli kierować sztur mem do barykady, służyła Gavrocbowi. Pod osłoną tego dymu i dzięki swej śmiałości, mógł posuwać się dość daleko w ulicę nie będąc spostrzeżonym. Wypróżnił siedem lub ośm ładownio bez wielkiego niebezpieczeństwa. Czołgał eię na brzuohu, biegł na oztereob łapach, brał koszyk w zęby. karozył się, ślizgał, wił jak wąż od jednego zabitego do drugiego 1 łaskał ładowaioe jak małpa orzeohy. Z barykady, od której był jeszcze dość blizko, nie śmiano wołać, ażeby powracał, by nie zwrócić ne nie go nwagi. Przy jednym trapie kaprała znalazł róźek prochu. — Na pragaienie — raekł, kładąo go do kieszeni. Posuwająe się, aaalaał aię w miejscu, gdaie mgła była rzad szą. Tak, te atrseley linjowi uszykowani za kamiennym wałem 1 gw*rd*«ćoi przedmiejscy, stojąoy w rogu ulicy, zaczęli sobie pokazywać coś, oo eię ruszało wśród dymu. W chwili gdy Gar roobe obierał z naboi sierżanta, kula uderzyła trupa — T>o licha—rzekł Garroohe.— Zabijają mi moich niebom ozyków. • Druga kala uńknjłi obok niego bruk. TriMia prsewró oiła koszyk. Gavrootic spojrzał i zobaczył, fte ta pochodzi od mieasosaa. Wstał, wyprostował eią, a jął sią po«l boki i t rot puszozonemi aa wiatr włosami, i okiem atkwiooeui w strzelają cyeh gwardzistów aarodowych, zaśpiewał. Następnie podniósł koszyk, pozbierał oo do jadaago wypa. dła naboje, i postąpiwszy ko strzelająoym, zaczął wypróżnia/ •ową ładownioą. To, czwarta kala go chybiła. Garrocbe Kpie (to tak ozas jakii. Widok był zdumiewający i piękny. Garrocbe ostrzeliwa ny, żartował z kanonady. Miał miaą, jakgdyby nią bawił don konała. Był to wróbel, dzióbiący strzelców. Na każdą salwą odpowiadał zwrotką Ciągle doń strzelano i ciągle go ohybiaao Gwardziści narodowi i żołnierce, śmiali się mierząc. Kładł »ię. mów wstawał, ginął w rogu bramy, wyskakiwał, znikał, zjawiał •ię, uciekał, wracał, w odpowiedzi oa strzały grał im na nosie, tymczasem rabował nabój*, wypróżniał ładownio* i napełniał koszyk. Kokoszenie, dyszący z trwogi, śledzili go wzrokiem. Barykada drżała, on śpiewał. Nie było to dziecko, nio był to mąźozyzna; był to dziwny ulicznik czarodziej. Kaec można, nietykalny karzeł walki. Kule biegły za nim, był szybszy od niob. Grał Bóg wie jak straszną ślepą.babką ze śmiercią. Ile razy szpetne oblioze widma się zbliżało, ulicznik dawał mu szoautka. Jedna wszakże kula, lepiej wymierzona, czy też bardziej zdradziecka, dosięgła nareszcie chłopca ognika. Ujrzano jak Gavrocbe zachwiał się, potem osunął. Cała barykada krzyknę ła; lecz było coś z Anteusza w tym pigmejoiyku; dla ulicznika dotknąć bruku, to tak, jak dla olbrzyma dotknąć ziemi; Gavro che upadł, ażeby zaraz się podnieść; usiadł na bruku, długa I wstęga krwi opasywała mu twarz, podniósł ramiona do góry, spojrzał w stronę, zkąd strzał pochodził i zaczął śpiewać, ale nie dokończył strofki. Druga kula tego samego Strzelca zatrzymała go. Tym ra zem upadł twarzą na bruk i już się nie poruszył. Ta mała, wiel ka dusza uleciała... Marjusz wyskoczył za barykadę. Combeferre pobiegł za nim. Ale było zapóżno. Gavroche nie żył. Combeferre za-! brał koszyk z ładunkami; Marjusz przyniósł Gavrocba. Nieste ty. myślał, co ojoieo ucsyaił dla jego ojoa, to on oddaje synowi, ale Thenardier przyniósł jego ojca żyjącego, on przyniósł umar łego syna. Gdy Marjusz wrócił do reduty z Gavroohem na ręku, miał jak chłopiec twarz krwią zalaną. W chwili, gdy się schylał, by podnieść Gavrocha. kula drasnęła go w czaszkę; nie spostrzegł tego woale. Courfeyrac odwiązał z szyi chustkę i obandażował głowę Marjussa. Złożono Gavrooba na stole obok Mabeufa i obydwa ciała okryto czarnym szalem, który starczył ca starca i dziecię. Combeferre rozdał ładunki z przyniesionego koszyka. Dostało się każdemu po piętauście strzałów. Jao Valjean siedział ciągle nieruchomy na barjerze. Gdy Combeferre podawał mu piętnaście ładunków, wstrząsnął głową na znak odmowy. A to dziwny ekscentryk — rzekł Combeferre do ucha Knjolrasa.— Znajduje sposób nie bić się na barykadzie. — Co mu nie przeszkadza jej bronić — odpowiedział En jolras. — Heroizm ma swoioh oryginałów — wtrącił Combeferre. A Courfeyrao dodał: — To inny gatunek z rodzaju Mabeuf. Rzecz godna wzmianki, że kule padające na barykadę pra wie nie zakłócały spokojności wewnątrz. Kto nie zna wojen te go rodzaju, nie może wyobrazić sobie osobliwszych tych chwil spokoju wśród konwulsji. Chodzi się tam i napowrót, rozma | wia, żartuje, włóczy się. Ktoś komuś znany słyszał, jak jeden z walczących nrówił podzas strzelania kartac/.ami: „Jesteśmy to jak na śniadaniu kawaierskiem". . ieduta ulicy Chanvrerie zda wała się bardzo spokojną wewnątrz. Przebyto już wszelkie możliwo przemiany. Położenie krytyczne stało się groźnem, groźne prawdopodobnie stanie się rozpaczliwem. W miarę jak sytuacja pogorszała się, łuna bohaterstwa coraz bardziej roz świetlała barykadę. Enjolras, poważny, rozkazywał w postawie młodogo spartanina. poświęcającego swój miecz nagi ciemnemu genjuszowi Epidotasa. Combeferre przepasany fartuchem, bandażował rannych;1 Bossuet i ł euilly robili ładunki z prochu, który Gavroche zabrał poległemu kapralowi. Bossuet mówił: — Wkrótce wsiądziemy do dyliżansu i odjadziemy na dru gą planetę. — Conrfeyrac porządkował wnętrze barykady. Jan Yaljean milozący, patrzył na przeciwną ścianę. Jakiś robotnik włożył na głowę szeroki kapelusz słomiany matki Hucheloup.1 żeby, jak mówił, nie opalić się na słońcu. Przyjaciele Dyni ga wędzili wesoło ostatni ras prowincjonalnym językiem. Joly o glądał swój język w zwierciadle wdowy Hucheloup. Niektórzy znalazłszy w szufladzie suche skórki spleśniałego chleba, zjadali je chciwie. Marjusz był niespokojny co mu powie jego ojciec. I _ 8^p pastwą. • Zastanówmy się nad faktem psychologicznym, właściwym barykadom. Nio z tego, oo charakteryzuje tę zadziwiającą woj ną uliczną, nie powinno być opoazozonem. Pomimo tego nadzwyczajnego wewnętrznego spokoju, o którym mówiliśmy, barykada pozostaje niemniej dla tyob oo ją zajmują, rodsajem wizji. Wojna domowa jest podobną do ob jawienia, jakieś mgły nieznane osłaniają łunę płomieni, rewo lucje są sfinksami, a kto kiedykolwiek etał na barykadzie aądzi potem, że śnił. Co się czuje w takich ohwilaoli, wskazaliśmy gdy była mowa o .Marjuszu, ujrzymy teraz następstwa tego; jest to mniej i więcej niż żyoie. Wyszedłszy z barykady, nie parnię I ta się jaż oo się widziało. Niektórzy byli straszliwi, lscz nie I wiedzą o tern. Było się w otoczeniu myśli walczących, które miały twarze ludzkie; głowy oblewało światło prsyszłości. Na ziemi leżały trupy a dokoła powstawały widma. Godziny były olbrzymie, n każda z nieb zdawała się wiecznością. Żyło się w śmierci. Jakieś oienie przeszły. Cóż to było? Widziano ręce, na których była krew; chwilami wrzawa ogłuszająca, chwilami straszliwe milczenie; były usta otwarte, które krzyczały i inne usta otwarte, które milczały; dokoła otaczał dym, noc może. Są dzi się, że aię zetknęło z ciemnym płynem przepaśoi nieznanych; patrzy się aa kr«-w, którą aię ma na patnogciaob. Nie można sobie nio przypomnieć. Powróćmy nn ulioę Cbnnvrerie. Nagle między dwoma wjstrzałami usłyszano daleki dźwięk bijącej go d.U7. — Południe! — rzekł Cotnbeferre. Jeszcze nie przebrzmiało ostatnie uderzenie zegar u, gdy Gn jol ran powstał i zawołał piorunującym głosem: — Znosić brak do doaa. Zatkać nim otwory okien i pod daszy. Połowa lodzi stać pod bronią, połowa znosić brak. Ani obwili do stracenia. Platon saperów strażaków z toporami aa pieoaob ukazał w porządka bojowym aa przeciwnym koftoo ulicy. Oosywiśoie był to front kolomny sztormowej. Saperzy, mający barzyć ba rykadą, zwykle uprzedzają żołnierzy przeznaczonych do jej zdo bycia. Rozkaz Gajolrasa wykonany został z dokładnością i po śpieohem, zwykłym aa okrątaob i barykadaob, jedynyoh dwóoli miejsoaoh, ikąd oeieczka niemoZebaa. W minutą dwie trzeci« 07ąśoi bruku, który Enjolras kazał złożyć pod szyakownią. zo *tały wniesione aa pierwsze piętro i pod strych i nim upłynęłi draga minuta, bruk zasłaniał połową okiea pierwszego piątra okienka poddaszy. Niektóre otwory słusznie zrobione przei Feuillego, głównego architekta, przepuszczały lufy karabinów Tego obwarowania okien tern łatwiej dokonano, ie aieprzyjaoie przestał straslsć kartaczami. Dwie armaty wyrzooały teras ku le na irodek barykady, by zrobić wyłom dosnturmu. Ody brak przeznaczony do ostatniej obrony złożono ni miejscu, En jol ras kazał zanieść na pierwsze piątro butelki, któr« poetawił pod stołem ojoa Mabeuf. — Któż je wypije? — zapytał Boseuet. — Oni! — odpowiedział Eajolrss. (Ciąg dalszy nastąpi.) D0KT03 K. A. BUTKSEWJCf, im o«l O do tU przed południom. «nł 1 do :t pri południu. «'d • do 10 wieczorem. Milwaukee Ave. j< !« Trt.-f.n !»s| Drli , ł>. rtl 'IM IJ 5-M " jluliłn a\.v Tri. l iii Wrai. Czy są cuda na świecie. Pytanie to stawiaję ludzie, którzy, rzec można, cudownym sposobem ■ostali wyleczeni z rozliczuych ciężkich chorób. NIE BYŁY TO CUDA, LECZ TYLKO UMIEJĘTNOŚĆ! Kto cierpi na jakakolwiek chorobę a chce się z niej wyleczyć i kto chce przywrócić sobie nadwerężone zdrowie, siłę i rzczkosć, niechaj uwa żnie przeczyta tych kilka wierszy. CZY SŁYSZELIŚCIE JIŻ NIECO 0 PROFESORZE COLLINST Zaprawdę, tc tak, ponieważ jego sbwa i pjluśuc iraię zuaae *a w c#« łvm świecie. Studyował on wicie metylko na elawnrch europejskich me dycznych uniwersytetach, lecz także i w Ameryce. 'Długie lata buwił on na doświadczeniach, a do^kouaiił się w lekarskiej tun:ejęlno*ci szybko, po nieważ przyroda obdarzyła go nadzwyczajny zdolnością, bystrym ro*a mem a nadto w ielkim talentem. *. profesor Collins. wlzwnym na całym świecie a nie tylko zwy czajni ludzie udnją się do niego o pomoc na wypadek choroby, ale i naj lepsi lekarze uciekają się do niego s proilif o radę i wyświetlenie, jeżeli me mogę zrozumieć jakiegoś przebiegu słaboici. Śmiało twierdzić można, że kogo on nie wyleczy, temu już nikt aft świecie nie przywróci zdrowia. > Profesor Collins przewodniczy lekarzom w Tsboratortnm. Tenlc aręcroy a dawny lękam założył lekarski instytut pod imienfom „Tbe Profesaor Collins New York Medical Institute”, 140 West 34 olion ri(lzkożciYOrlrU* a^y lCm łAtwleJ m,i8ł śpieszyć z poinocf cierpiącej •W.LD8l\tacie,tym zostało 3UŻ ty»»%ce a tysiące wyleczonych a między tymi setki Słowiaków i Polaków. 3 ^1 Z powodu braku miejsca podamy tu tylko niektóre krótkie listw. zasługując* na wzmiankę. . j oungKown, u. l wrteśma, 1900. ] Panie Profesorce Collinsie! Pobyłam Paua *woją fotografię, I i abyś Pan zobaczył, że jaz wyzdrc 1 wiałem. Przez £ lat znosiłem cho roby. Jeden lekarz utrzymywał i e rnam jądra nie zdrowe, drugi, że mięśnie stwardnia ł7* P« trzeci, że cberz mam w nie ęorządku i tak d. Wielka aume pie mędzy wydałem na kompanie lekar skie, a i długi czas byłem w szpita lu. Pan jeduak odraza rozpoznałeś moją chorobę, a pańskie leki za dwa miesiące przywróciły mi zdrowie. Z bratnim szacunkiem, WASYL HKICH. Detroit, Mioh.. 13 sierpnia, 1900. Profesor Collins w New Yorku. Wielmożny Parne! Pańska sława szeroką falą płynie po świeci*, lecz gdyby królowie i cesarze świata zna ugfoooką J'auek% wiedzę, zaprawdę nie daliby Panu le czyć biednych lu dzi, lecą zatrzyma liby Pana dla sie bie. Ja miałem to nieszczęście, fce spamem ze scho dów i pokaleczyłem *>ę cięiko. Mia łem wzruszone k°^> i ciężko się skaleczyłem, a lekarze, którzy mię leczyli me robili mi nadziei wyle czenia. Pan jednak mię zupełnie uzdrowił. Załnję tylko, *e nie jestem w stanie godnie to Pana odpłacić. Jia wieki Panu wdzięczny, JAN PILARSKI. Scranton, Pa., ft lipca, 1*00, Wielmożny Profesorze Collins’eie* 8ama nie wiem, jak mam wygło cić Pana ma podziękę, za oswobo uzeme mię oa cięż kich boleści. Cier piałam szalone bó le w mięśniach* kłuło mię w boku i krzyżacL. Achl strasznie cierpia łam. Radziłam aię u wielo lekarców w kraju, leczyli un^> profeaorowio * Pesztu, lecz waz jatko bez skutku. Myślałam, że już nie będę u lec soną, ale przyszedłszy ta synem do Ame ryki, aa poradą drugich, udałam sio o pomoe do Pana. Lekarstwa, które mi pan dwa razy nasłał, sprawiły ten cudowny skutek, żem d/i* dró. ki Bogu — zdrowa. * Z podzięką i szacunkiem, Marta koreszka. Pocahontas, W. Va., 6 maja, 1000. Kochany Panie Profesorzel Niechaj Panu liog zapłaci ca pfj ską pomoc. Sześć lat byłam chora. udawałam lię do doktorów, ałe bes skutku, bo ot nie mogli roaposnaó choroby. Kaxdy mówił inaczej. By łam jat na nnieró przygotowana. A la w końca dma* łam jaaecsa ras sproDowac, a dziś Boga dziękuję, śe się do Was udałam. Wasze leki usunęły bóle, a dziś jestem tłusta, zdrowa i wina, a ludne mówię, *e o 10 lat od młodo tałam. Z pięknym pozd łowieniem. ANNA KOVAGlff* WIELKA ZRĘCZNOŚĆ PROFESORA COLLINSA - w fornala mężów, kobiet i dzieci nuydiyacycb się w odległości tysięcy mil. W umiejętności lekarskiej znane pewne symptom*, które opisane,* pozwalaję całkiem dokładnie posnąć jakakolwiek chorobę. Jeteh eboesp wypełnię naetępojęce pytania i przyszlę Je profesorowi Collinsowi, on por.ua dokładnie ich ohorobę, a szybko iob wyleocy. Nie potrtsbs odbj« wać podróśy do New Tatka — napiszcie tylko. ** i'iy lanlecier W ymiot ujec le? Chudniecie? Macie u pławy? Żle się czujecie? Macie nenralgif? Boli was w boku? Macie biegunkę? Bo u w aa całe ciało? Bola waa uszy? Czujecie bif znutonym? Ciecze wam z urna? Macie zły apetyt? Cierpicie na białe upławy? i Czujecie zię przygnębionym? Piecze war w gardle? Macie słaby wzrok? Lęfczete się rychło? Kot era lacie się prędko? Macie twardy stolee? Macie Krótki oddech? Boli w aa po jedseuiu? Macie zawrót głowy? Swędzi was skóra? Macie obłożony język? Tr*ę«^ arę wau* ipoe? Bije wam mocno aerce? Czujecie ucisk na sercu? Czy męczy was sen? Czy czujecie oól w kołciachf Macie boleści w plecach ? Csujecie boi po moczeniu? Burczy wam w klerkach? Macie zbyt miękkie ciało? Macie chorobę muicy? Zaziębiacie się azybko? Cucbuie wasz pot? C*n;ecie gjorę< .i krew? . Curp-c e na zakaśnę < bmoHę? Obr* y cna się wam jedzenie? l^nędow* godziny: od 10 do 1 po poł • od i do 5 wiec*. W niedzielę jedyni* od 10 Jo \ po poł. i Lekarstwa bywai* uayUne prze* eksprea do którejkolwiek , WOŚOI w Stanach Zjeduo* zonyeb. Motecie pieaó w jakimkolwiek języka. Lmty sdreeajcie. Professor Collins New Yo:i il:iica.l h-iiiut* 140 Wnt 34th Street. NE# tOHK.