Newspaper Page Text
ARTUR GRUSZECKI IMQd Wsrte « Powiesi współczesna. (Ciąg dalszy.) — Kiedy jaśnie |>anie tu idzie nietylko o mój honor, ale i tych, którzy mi zaufali i wybrali. — Więc było nieprzyjmować wyboru, kto w służbie, ten w niewoli. — Zaś^muszę jechać — powiedział stanowczo. — Co to znaczy muszę? — zawołał z gniewem — do kogo ty mówisz? Ruszaj, i żebyś mi się nie ważył jechać. Wyszedł, rozmyślał z goryczą o swej niewoli, ale nie z mniejszą o swym panu, a już szczerze klął rządcę, bo teraz przejrzał całą jego robotę. Zrozu miał owo pospieszne przygotowanie zboża, przyjazd kupca, odesłanie Wierzbicy i nagły wyjazd rządcy. — O psia dusza niemiecka, sprytnie uplanował wszystko, ale i ja nie głupi. Po namyśle postanowił udać się do Reginki, sa ma go przecież zachęcała do tego. — I da się, nie uda, a spróbować trzeba — my ślał, i zobaczywszy się z Rcginką przy jx>mocy Ka si, opowiedział o zakazie i odkrył machinację rzad cy* — Poproszę brata, napewno pozwoli, a przcr Kasię dam wam znać dzisiaj. W czasie kolacji odezwała się Reginka: —Cieszę się, że jest sposobność do Szamotuł, bo mam kilka pilnych sprawunków. A ty Zosiu, nie potrzebujesz nic z miasta — I owszem, brak mi cytryn, korzeni i kilku drobnostek, a kto jedzie? — Grześkowiak z żoną, i dlatego jestem spo kojna o sprawunki. — Dobrze, że mi powiedziałaś, dziś wieczorem poślę po niego. Tobie Stasiu nie trzeba czego? mo że cygar? — Nie potrzebuję, a zresztą Grześkowiak wca le nie jedzie. — A cóż mówiłaś Reginko? — spój rżała zdzi wiona na nią. — O ile ja wiem, Grześkowiak musi pojechać, bo jest wyborcą, a jutro wybory. — Ty wiesz jedno Reginko, a ja drugie — po wiedział z iron ją — ort, jako włodarz’ musi zostać, bo jutro zdaje zboże kupcowi. — Wobec tak ważnej rzeczy jak wybory, ku piec móże zaczekać — rzekła dosyć szorstko. — Tak będzie w twojem gospodarstwie, ale u mnie inaczej. Ja muszę pilnować tego, z czego jem chleb. — Staś ma słuszność — dodała żona — kupiec nic może czekać, pewno ma dostawę terminową, kiedy sam przyjechał dla dopilnowania. Szkoda, że nie jedzie Grześkowiak, bo załatwiłby i sprawun ki, no, i te wybory — westchnęła. — Mój Stasiu — prosiła Reginka — znamy o boje Grześkowiaka jeszcze dziećmi, nie rób mu tej przykrości, puść go do Szamotuł; przecież to jego obowiązek obywatelski, i należy nam ułatwiać, za chęcać do spełnienia, zamiast przeszkadzać. — Szkoda twej wymowy — uśmiechnął się — to tcorje Bolka, ale nie puszczę go, bo jest koniecz ny w gospodarstwie. — I nikt nie może go zastąpić? — spytała żona nieśmiało. — Nie, i dajcie mi raz święty spokój z temi wyborami, prośbami; można istotnie oszaleć — za wołał rozgniewany — rządca wyjeżdża, Wierzbicy niema, więc kto zważy i dopilnuje oddania zi>oża? — Mój Stasiu — zaczęła Reginka — tak rzadko cię proszę. .. — Znów o wybory ? A, dosyć mam tego, ani słowa więcej! — Kiedyż to intryga rządcy! — zawołała Re ginka. — Ach, ty jak Bolek, wszędzie widzisz intrygę niemiecką — zaśmiał się zdrwinami, — ale dość mam tego — wstał z krzesła, a idąc ku drzwiom_ teraz możecie obie nagadać się do woli. Reginka opowiedziała Zosi szczegółowo, ja kiego podstępu użył rządca byle przeszkodzić Grze śkowiakowi do oddania głosu na posła polskiego. Pani Zofja współczuła, była nawet zmartwiona, ale zakończyła: — Ani tobie nie radzę, ani sama nie będę wszczynała tej sprawy. Ja znam Stasia; chociaż naj lepszy człowiek, ale jak się zatnie, to już przepadło. Reginka wobec tego jx>slała Kasię do Grześko wiaka ze smutną wiadomością, a sama, zgnębiona, poszła do swego pokoju. Koc miała niespokojną, pełną snów i majaczeń, a nad ranem ujrzała we śnie Polka bladego i smu tnego, który spytał ją z wyrzutem: Co zrobiłaś z Grześkowiakiem? Gdy obie panie wraz z dziećmi siedziały przy ran nem śniadaniu, wszedł z gniewem Szczukowski, i nie czekając na pytanie, mówił rozgoryczony: Otóż to są następstwa .rozbudzania chłopów, politykomanji, demokracji, i tych wszystkich głupstw. W iesz Zosiu, Grześkowiak pojechał bez pozwolenia. Zdawało mu się, że słowa te powinny zrobić wrażenie piorunujące, a tymczasem żona skinęła głową i westchnęła na znak współczucia, a Keginka zaledwie się zarumieniła, spuściwszy oczy. — Straciłem tak dobrego włodarza, a wszystko przez tę wstrętną agitację Bolka i towarzyszy. Już ja na przyszłość będę pilnował Bolka. Przyjeżdża jak krewny, jak przyjaciel, a pozbawia mnie naj lepszego sługi. Jakiś czas panowrało milczenie, wreszcie żona przemówiła łagodnie: — Grześkowiak zrobił bardzo źle... i zasłużył na karę... ale dlaczego masz go zaraz odprawiał'? — Wypędzę natychmiast — zapalił się gnie wcm — wypędzę jak psa. Wbrew wyraźnemu roz kazowi wyjechał. To brak szacunku, brak posłu szeństwa. brak obowiązkowości... taki przykład by wa zaraźliwy, a zwłaszcza, gdy daje go człowiek starszy, włodarz. — Zrobisz Stasiu jak zechcesz — ułagodzała go żona — tylko się nie irytuj, bo zaszkodzisz sobie. Grześkowiak wrócił jeszcze za dnia do domu i prosto z wozu, szedł do stodoły, by zobaczyć po rządki. Pierwszą napotkał Reginkę, tuż przy furtce o grodowej. Z pośpiechem zbliżyła się do niego: — Kto wybrany ? — zawołała. — Nasz — odetchnął głęboko, i z twarzą roz promienioną . — wścieka się landrat i Niemcy. — To chwała Bogu... Bardzo was przepra szam, że nic mogłam uprosić brata, ale... nie mo głam. Zaś i tak się zrobiło, co było do roboty ; niech się jaśnie panienka nie frasują, jaśnie pan zapalczy wy, ale dobry. W łodarz był w połowie dziedzińca gospodar skiego, gdy spotkał się z właścicielem, który na jego nizki ukłon, krzyknął: — Precz ztąd! Nie chcę cię widzieć! Na gniewny głos pana wyjrzały zaciekawione głowy z obór, stajen, stodoły i nasłuchiwały: — Zaś, jak jaśnie pan każe iść, to pójdę, ale wpierw zdam wszystko jak się patrzy, pod rachun kiem. — Załatwisz się z rządcą, a teraz ruszaj! —Jaśnie panie, czyż tak odpędza się starego sługę, jak psa? Niechże jaśnie pan mnie wysłucha ją — Tu niema żadnego usprawiedliwienia, nie usłuchałeś rozkazu, porzuciłeś wszystko! Dałeś zły przykład, i dłużej nie mogę cię trzymać. — Jaśnie panie, zaś, zasłużyłem na karę, to i dobrze, ale niech kara będzie po sprawiedliwości. — Co ja będę się z tobą wdawał w rozmowę; raz już powiedziałem, a klucze zdasz Wildaczykowi — szedł w kierunku dworu, zastąpił mu drogę wło darz i schylając się do kolan; Jaśnie panie, jak iść, to iść, pańska wola, pański rozkaz. .. ale niechże jaśnie pan nic przyj muje na włodarza Wildaczyka. Przystanął trochę zdziwiony i po chwili spytał surowym głosem: — A to co nowego? co ciebie to obchodzi? — Jaśnie pan tu dziedzicem z dziada pradziada, a ja sługa tu z dziada pradziada, zaś mówię ze szczen>ści. Wildaczyk to zausznik rządcy, czy można takiemu judaszowi powierzyć klucze? — To nie twoja rzecz, nie zatrzymuj mnie, bo co powiedziałem, tego nie cofnę —• i nie oglądając się, poszedł dalej. Na prośby Reginki i Zo^f pozwolił wreszcie, by Grześkowiak miesiąc przcmieszkał w domu dwór* skim, póki nie znajdzie innego miejsca. I życie poszło swoim trybem. * XII. W kilka dni po wyborach otrzymał Szczukow ski%z poczty dwa listy urzędowe, z land rat u ry i z ka sy oszczędności. W’ pierwszej chwili na widok listu rozjaśnił się, to pewno zatwierdzenie zmiany planu gospo darki leśnej. Szybko rozerwał kopertę, a przeczy tawszy, pobladł, gdyż landratura zawiadamiała go, iż wierzyciele hipoteczni sprzeciwiają się wyrębowi lasu, i póki z nimi się nie ułoży, sprawa zostaje w zawieszeniu. Rzucił papier na biurko, załamał ręce aż za chrzęściły w palcach i szepnął zgnębiony. • — Co ja teraz pocznę? Patrzył przed siebie osłupiałym wzrokiem, a w* mózgu przewijały się tylko cyfry długów i typy różnych wierzycieli. I ak liczył na sprzedaż lasu, tak dobrze byłyby się ułożyły interesa, takiby miał spokój, a nie dorywcze i ciągłe szukanie gotówfki, płacenie wielkich procentów, stosunki z lichwia rzami, sprzedaż gwałtowana zboża i spirytusu, byle załatać jedną dziurę, a w jej miejsce otworzyć dru gą, jeszcze większą. A teraz prysły te napowietrzne zamki szczęścia i spokoju. Musi dalej ciągnąć ten pług, kłamać twarzą, zachowaniem się, humorem, przed wszyst kimi, że jest bogaty, pewny siebie i swego mająt ku. Znów walczyć, znów cierpieć, znów grać ko medję! Spojrzał na drugi list z kasy oszczędności i uśmiechnął się smutnie, gdyż wiedział niemal na pewno, że zawiera upominanie się o zaległą ratę. Z pieniędzy wziętych u szamotulskich lichwiarzy, zaj>łacił kasę Ziemstwa w Poznaniu, a kasę oszczęd ności zostawił na później, licząc na swe stosunki z Niemcami i landraturą. Ile jednak jx>liczyli mu za ległych procentów? Zwolna rozciął nożykiem z kości słoniowej ko pertę, wyjął papier we czworo złożony, rozwinął, rzucił okiem, pobladł i jak człowiek, gdy widzi stra szydło, nie może odeń oczu odwrócić, tak i on, wle pił oczy w papier, czytał, odczytywał, i nie chciał wierzyć w przeczytaną wiadomość. Kasa oszczędności z powodu nicrcgularnośct w spłacaniu rat, zaległości procentowych, wyma wia całą sumę i żąda jej zwrotu, w przeciwnym ra zie wytoczy mu proces. Tego się nie spodziewał. Odruchowo lewą ręką schwycił się za włosy i dopiero ból go ocucił, spu ścił rękę, i blady, zgnębiony, zdeptany, siedział nie ruchomo. Jego zwykle świeża cera stała się ziemi stą, pod oczyma jx>kazały się sine obwódki. Przed sobą widział tylko ruinę, nieuniknioną, straszną, bez promyka nadziei, /^dawało mu się, że jego, żonę, dzieci, cały Młodów, otacza czarna, nieprzebita chmura, z której wyłania się olbrzymi |>otwór, jakiś polip straszliwy i dusi wszystko, wysysając z niego krew i mózg. Otrząsł się, sięgnął drżącą ręką po szklankę wody, napił się i chciał myśleć. Ale mózg' odmówił posłuszeństwa, stępiał, nawet nic czuł bólu, nie rea gował na w idok dwóch otrzymanych listów. Siedział tak długo, póki lokaj nie przyszedł pro sić go na obiad. — ( zego chcesz? — spytał bezdźwięcznym gło sem. — Jaśnie panie, obiad podany. ł >biad ? t )biad — zbierał myśli, by zrozumieć wyraz — powiesz pani, że jestem bardzo zajęty, przyjdę później, sam zjem. Lokaj wyszedł. I jak on teraz pokaże się przed żoną, którą łu dził do ostatniej chwili? Jak się pokaże przed ludź mi ? On, który zawsze umiał być bogatym, energicz nym, doskonałym gospodarzem i finansistą? Bolała go utrata majątku, a również silnie cier piała jego próżność i ambicja. Czuł się małym, zdep tanym, sponiewieranym, oplwanyni, z plamą ban kructwa, bez grosza, bez chleba dla siebie i rodziny. Cały ten dwór, ten zbytek, który go otacza, zniknie, ludzie zabiorą, a zostanę mu tylko nędza. I kto winien temu nieszczęściu, które go spotka ło tak niespodziewanie? I rawda, że zalegał z ratami, że płacił częściowo niewlelkiemi sumami, ale czy on jeden? Sam dyrek tor mu mówił, że dobrym kljentom prolonguje sig