OCR Interpretation


Zgoda : Wydania dla niewiast. [volume] (Chicago, Ill.) 1900-1913, March 14, 1912, Image 7

Image and text provided by University of Illinois at Urbana-Champaign Library, Urbana, IL

Persistent link: https://chroniclingamerica.loc.gov/lccn/2017218620/1912-03-14/ed-1/seq-7/

What is OCR?


Thumbnail for 7

IRENA MROZOWICKA.
PO ZWYCIĘSTWIE
POWIEŚĆ.
(Ciąg dalszy.)
— Panowie koledzy nie wiecie, czy pro
fesor Ktwnblewski prędko rozpocznie swoje
wykłady? — spytała, zwracając się niby do
obu, choć błękitne jej spojrzenie bardzo wy
łącznie i uporczywie utkwione było w twarzy
Andrzeja.
.Ale on miał oczy’ zwrócone ‘ku drzwiom
wchodowym i minę taką, jakby i sam pragnął
sic już jak najprędzej znaleźć poza temi
drzwiami. Towarzysz jego. jeden z najzacięt
szych wrogów kobiecej emancypacyi, ©burk
nął szorstko:
— Chodźmy na politechnikę, nie możemy
wiedzieć, co się dzieje i dziać będzie na filo
zofii
Pomimo tej kategorycznej odpowiedzi
Wanda nie myślała jakoś usunąć się z drogi.
— Tak pragnę, żeby się te wykłady jak
najprędzej rozpoczęły, profesor Kumblewski
ma wymowę nieporównaną — szczebiotała,
wyginając naprzód swoją smukłą, ale dosko
nale rozwiniętą kibić.
— Wykłady te nie rozpoczną się wcale
— wymówił nareszcie Andrzej, jakby 7. wa
haniem i pewną niechęcią mieszając się do
rozmowy. — Profesor Kumblewski słaby jest
na piersi 1 wyjeżdża do Daroust; zastępować
go tymczasem będzie świeżo mianowany do
cent. Kłopotkicw icz.
— Co ten z żeńskiego gimnazum?
— Ten sam, podobno bardzo zdolny czło
wiek; roziprawa habilitacyjna, którą drukiem
ogłosił, narobiła w święcie literackim ogrom
nego hałasu.
— Czemtiżeśmy nic o tcm nie słyszały?
— Nie wiem; widocznie zajmujecie się
panie mało literatura; zawody praktyczne po
chłaniają was — dorzucił z ironią towarzysz
Andrzeja.
Su :'a nie mówiła nic, ale jej lekko ścią
gnięte brwi zdradzały niezadowolenie z tej
przedłużonej rozmowy; nic miło jej łnło łą
czyć się z W andą w tern wiecznem poszukiwa
niu towarzystwa kolegów, którzy ich wcale
nie poszukiwali.
— Chodźmy — szepnęła wreszcie, wy
przedzając towarzyszkę o kilka kroków.
— Chodźmy — powtórzyła Wanda, ale
ustępując wyciągnęła na pożegnanie rękę do
młodzieńcom. Obaj uścisnęli ją przelotnie
i z własnego już popędu tak samo podali rękę
Stefie.
C.dy się dłonie zetknęły, Andrzej uczuł
gorący strumień krwi zalewający mu policz
ki; podniósł wzrok na Stefę i spotkał się z jej
spojrzeniem głębokiem i szczcrem, vv któreni
zdradzana się dusza myśląca i prosta.
I czuł się znowu wzruszony do głębi; dłu
żej, mocniej niżby był sam chciał to uczynić,
u*eisnął jej rękę, a gdv dziewczęta przeszły
mimo, pogonił za nią wzrokiem.
— Najważniejszy akt rozmowy rozegrał
się na samym końcu — zauważył ironicznie
Henryk.
— O czem chcesz mówić — zapytał An
drzej tonem podrażnionym, odgadując w sło
wach kolegi pogardliwą przymówkę, która za
stosowana do obu dziewcząt, zabolała go.
— Mówię, źe tym szermierkom postępu
daleko więcej chodziło o koleżeński uścisk na- '
szych męskich dłoni, aniżeli o wykłady Kum
blewskiego. Strasznie niepostępowy ogie*
mają w żyłach. Zdaje mi się, że wcale łatwo
możnaby z niemi przejść do zupełnie innej
kategoryi uścisków, ale co do mnie, wolę już
ściskać kawiarki, niż przyszłych doktórów u
niwersytetu.
Na te słowa Andrzej zaczerwienił się, gru
bo, poprzeczna pręga wybiegła mu na czoło
pomiędzy brwiami.
— Zobowiążesz mnie wielce — zaczął gło
sem tern więcej zimnym i miarowym, im bar
dziej kipiał wewnątrz — jeżeli przestaniesz
mówić tonem ubliżającym o dziewczętach,
którym to tylko możesz mieć do zarzucenia,
że zamiast uprawiać flirt i próżniactwo, wzię
ły się szczerze i poważnie do pracy.
— Co do tej powagi... można mieć wąt
pliwość
— Zabraniam ci je mieć względem panny
Ołaniekiej i panny Malwickiej — odparł już
gwałtownie Andrzej. — Znam je obie i mam
dla nich najwyższy szacunek — dodał, osła
niając tym puklerzem swego szacunku rów-*
nocześnie obie dziewczęta, gdyż nie czuł się
w prawie ujmowania sie za jedną tylko.
— Zwolna, zwolna, nie gorączkuj się —
miarkował go kolega. — Pojedynkować się
chyba o te mądre panny nie będziemy; eman
cypantki nie potrzebują, żeby się kto za niemi
ujmował; to one same raczej zaczną się wkrót
ce rąbać i strzelać w obronie swego honoru.
Andrzejowi nie w smak był ten żart; po
żegnał spiesznie kolegę i odszedł chmurny,
z pulsami bijącemi jeszcze od dotknięcia dło
ni Stefy z falą nowych zbudzonych zwątpień,
porywów i wahań w sercu i w głowie.
1 ymczasem obie dziewczęta, nie przeczu
wając, jaka scena rozegrała się po ich odej
ściu pomiędzy kolegami, szły ku miastu mil
cząc, obie zamyślone, nie widząc prawie prze
chodniów, którzy przy mijaniu oglądali sie
za niemi z upodobaniem.
— Ale, że się nasz “Ambaras” wysforo
wał na profesora uniwersytetu! ty nic nie wie
działeś o tej zmianie — zagadnęła Wanda to
nem lekko ironicznym, któremu towarzyszy
ło jednak bardzo badawcze spojrzenie, rzuco
ne w twarz koleżanki.
— Nic nie wiedziałam — odparła Stefa z
prostota.
— Po widzisz, ja zawsze trochę podejrze
wałam .. no, przyznaj się szczerze: czy Kło
•potkiewicz kochał się kiedy w tobie?
— We mnie? co za myśl! nie. .. nigdy 1 —
zaprzeczyła Stefa z uniesieniem.
Zarumieniła się aż po czoło i ze zmiesza
nia zaczęła ściągać na twarz podniesioną do
gazową woalkę. Choć w teoryi obeznana
była już z życiem jak dojrzała kobieta, mia
ła w sobie wstydliwość dziewczynki cztena
stoletniej, której czerwieni się, gd/ktoś w to
warzystwie wymówi głośno imię podkochu
jącego się w niej kuzynka. Z drugiej strony,
wrodzona szlachetność i wspaniałomyślność
liczne szeptała jej, że nie godzi się na łup o
bojętnych, a może wzgardliwych spojrzeń wy
dawać tego uczucia, które wyczytała w twarzy
i głosie profesora, gdy do niej mówił, tam, na
ścierce ogrodu.
I ego samego dnia wieczorem, profesor
Kłopotkiewicz, powróciwszy z lckcyi do swe
go skromnego mieszkania, zastał na biurku
mak*, różową leopertę, zaadresowaną jakiemś
dziwnie mu znajomem, podłużnem pismem.
Rozerwał ją i wyjąwszy z niej rów nie różowy,
wonny bilecik, wyczytał na nim, nic zaopa
trzone żadnym podpisem, dwa tylko słowa:
"Kocham Pana”.
Zadrżał od stóp do głów — ze zwykłą kon
sekwencyą wrażeń, to słowo "kocham" posta
wiło mu odraza przed oczy postać Stefy —
ale wpiędce opuść ii rękę, która już niosła do
ust różowego posłannika miłości; smutny u
śmiech politowania nad własną naiwnością
wyl>iegł mu na usta zamiast pocałunku.
— Nic ona, o, z pewnością nie! ale któż
taki *
1’ismo nie mówiło mu nic; tyle podobnych,
niiHlnych zygzaków widywał na kajetach swo
ich dorosłych i dorastających uczennic, że
tych kilkanaście liter nie przedstawiało mu
żadnej indywidualności. Treść ich poruszała
go. oblewała twarz jego żarem, jak policzki
młodej dziewczyny; egzatltowany, marzyciel
ski temperament i życie pełne pracy i abnega
cyi, jakie prowadził, uczyniło go bardzo wra
żliwym na dźwięk tych dwóch słów, które ró
żowy bilecik zdawał mu się szeptać z obiecu
jącym uśmiechem.
Dziwne uczucie radości, pomieszano ze
smutkiem rzewnym i tkliwym napełniało zwol
na serce liczonego profesora: ktoś kochał got
nie będąc wzajem przez niego kochany; ktoś
niósł ntu w cichej dani ofiarę tych samych
najgorętszych, najtkliwszych uczuć., jakie on
w sercu swojem poświęcał Stefie. On, lekce
ważony przez Ogół kobiet, pozbawiony tych
zewnętrznych zalet, które zwracają ku sobie
kobiece oczy i serca, był przecież jednej z nich
tak drogim i pożądanym, jak jemu drogą i u
pragniorą była Stefa.
Szczera, głęboka wdzięczność szlachetne
go serca, które na skale swoich uczuć mierzy
uczucia drugich, popłynęła gdzieś w świat, za
echem tych dwóch słów, rzuconych w ciche
i samotne życie profesora. Nie pragnął od
kryć tajemnicy, którą przesłaniała mu różowa
karta bileciku :ten szczodry dar. rzucony tak
bezimiennie, jakby umyślnie dla przeświad
czenia go, że nie żądano od niego wzamian
żadnej zapłaty, był mu tern droższy; nie raził
jego delikatnej, kobiecej niemal wrażliwości
i nic próbował stawać cieniem ludzkiej posta
ci pomiędzy nim a jego miłością dla Stefy —
bez sprzeniewierzenia się jej, mógł myśleć
v nim.
Późnym wieczorem, przy blasku pozapa
lanych już na rogach ulic latarni, Stefa żwa
wym krokiem wracała po ostatniej lekcyi, z
drugiego końca miasta do domu. Czuła się
zmęczoną fizycznie wykładami i lekcjami,
które razem złożyły się na dziesięć godzin
dziennej pracy, ale umysł jej nie doznawał
żadnego znużenia, przeciwnie, ja-łcieś uczucie
wzrastającej coraz bardziej siły i sprężysto
ści myśli napełniały ją mimowolną dumą i ra
dością. Praca była jej życiem, a ta wiara, że
każdj wykład zbliża ją do upragnionego celu,
że każda dana lekcya okupuje jej już dziś to
niezależne stanowisko, o którem marzyła <»d
dzieciństwa, unosiła ją niby skrzydła p<> tej*
stromej ścieżce pracj' i ciężkiego zarobku na
cbleb, która dla wielu najeżona jest ostremi
cierniami. Stefa nie czuła ich, nie czuł i także
wszystkich braków i oschłości życia, oddane
go tak wyłącznie pracy, odartego z promieni
najdrobniejszej choćby przyjemności.
Do małego pokoiku na trzeciem piętrze,
który teraz przestał już nawet być salonikiem,
lecz został wyłącznie oddany pod panowanie
Stefy, rzadko dopływało echo śmiechów j za
baw, któremi inni stroili sobie życie; gdy cza
sem dźwięk taki wtargnął aż w jej samotną
ciszę, odrywając myśl jej i oczy od długi* go
szeregu cyfr i zawiłych linii, nad któremi pra
cowała pochylona, podnosiła głowę i dumny
uśmiech rozpromieniał jej ciemne oczy: Xie
czas żałować róż, gdy płoną lasy!
(Dalszy ciąg nastąpi)

xml | txt