Search America's historic newspaper pages from 1756-1963 or use the U.S. Newspaper Directory to find information about American newspapers published between 1690-present. Chronicling America is sponsored jointly by the National Endowment for the Humanities external link and the Library of Congress. Learn more
Image provided by: University of Illinois at Urbana-Champaign Library, Urbana, IL
Newspaper Page Text
1*0 świetnym jeźdżcu został tuman ku- • rzu... l*sy, mocno zdziwione, obchodziły pana i zaglądały mu do rąk. Nie mogły zrozumieć, czemu p;> łowach na takiego grubego zwierza nie dostały ani sko ków, ani jelit? Kagis dysząc z gniewu, nie patrzał nawet na swych faworytów. Spokój i cisza uciekły z zagrody. Pozosta ło nadzwyczaj przykre wrażenie; dołączyła się zewnętrzna przeszkoda. Parobek od Wojnata zajrzał przez płot i rzekł zalękłym głosem: — Gospodarz prosi patia Marka. — Niema — odburknął Kagis. — Oj, to co będzie? — zajęczał chłop — on musie już prędko umrze! — Wojnat? Cóż mu tam? — Niewicdzieć co! Położył się i bardzo grzecznie gada. Musie to już nut koniec, pa nie ! — Powiedz, że jak Czertwan wnx'i, to go przyślę. Parobek odszedł, ale wieść ta mocno pod nieciła starego. Czego mógł chcieć wuj od wygnanego niegdyś siostrzeńca? Może napra wdę umiera? Niedługo dipnał spokojnie kaleka. Sądzo nem było, że zagroda Markowa będzie dnia te go celem pielgrzymki i Hiobowych wieści. Furtka skrzypnęła, na dziedziniec wszedł chłop niemłody, obielony mąką, postawy, po mimo lat, prostej i zdradzającej dawną żoł nierkę. O trzy kr«»ki od Ragisa stanął w prawidło wej postawie szereg<»wca i milczał. — A cóż tam kolego Juclino? — zagadnął były kapral, wąsa muskając. — Z raportem od młyna przychodzę. — Dziś w nocy woda porwała koło. — A gdzież ty byłeś, żeś nie odpilnował? Spałeś? — A spałem. Panicz mi wyznaczył trzy godziny wypoczynku od północy. Jak się obu dziłem, nie było koła. Poszedłem go szukać i znalazłem |K>d Gryniszakmi. Chłopi złowili.— Chcą wykupu! — To dopiero facecya! Takie koło! Parę set rubli warte! A mówiłem ci Juch no: w młynie, jak na forpoczcie, Dubissa zawsze nad złem przemyśliwa. Zdradny to nieprzyjaciel! No, i zrobiła psotę. — Aha! To klekotanie i hałas tak odurzy, 7c śpisz, jak zabity. Chłopi chcą teraz trzydzie ści rubli! Już jabym swymi zapłacił, ale ode słałem wnukowi do szkół, więc przyszedłem do panicza po ratunek... — Ma się rozumieć! Do panicza po ratu nek! Już on do tego tylko na świat się uro dził. Ho, ho! to się wie! Każdy rad puchliznę z głowy jemu oddać. Jeszcze łają potem na po dziękę. Wracajże stary, bo ci Dubissa i resz tę zabierze. Panicza przyślę jutro rano. l'u Ragis, jak arcykapłan wielce możnego boga, skinął łaskawie, dumny ze swego stano wiska — i rozsiadł się wygłodniej. — Cudowna Panienko — rzekł z westchnie niem, gdy się furtka za Juchną zamknęła —. dzięki ci raz jeszcze, że tylko to drewienko mam swoje na świecie! — Pokiwał głową i przerwał monolog nuceniem: Kto pieniędzy niema, ten żyje szczęśliwy, I noc ma spokojną i dzień nietroskliwy! — Marczysko moje niby coś ma i cóż mu r tego? śpieszy, śpieszy do tego jeziora, jak na gody do chaty! Aha, ma się rozumieć — będą mu gody! Witold. Wojnat, Juchno z ko łem! Antyfona! Jeszcze mi przyjdzie, kilkoro tego przybędzie. Ot tobie pociecha obywatel ska! Oh, moje ty drewnttszko poczciwe —. z tobą niema kłopotu t Uśmiechnięty starzec poklepał pieszczot liwie swą drewnianą nogę i wnet ucha nad stawił. — Oho, wraca panna Aneta z muchami s wojem i! Moje uszanowanie! Dostanę buzia ka nie prosząc! To ci dopiero amatorstwo! Turkot się zbliżał, Ragis wstał żjwo i uniknął do chaty. Przez okienko wytknął głowę i parlamen tował: — A co? Udało się pannie Anecie? — A jakże dobrodzieju, a jakże! Jak Gre nis podkurzył, wyleciały nieboraczki. Podałam im gałązkę jarzębiny i wnet opadły. Królowa siadła mi na ręku — ot mam ją tu, w klatecz ce! — Dziękuję, dziękuję, neciekawym! Za bierajcie to z podwórza! Hu, co ich lata! Aż mi ciarki chodzą po skórze! — I nie wstyd to staremu żołnierzowi kryć się przed ul^óciem żądła? — zabrzmiał z nienacka obcy głos z przeciwnej strony, od łąk. — A nie wstyd to wam, dziewczęta, tra wę mi deptać? Ej! ograbię, ograbię! — od parł niezmieszany, oglądając się z uśmiechem. W głębi podwórza, za płotem ogródka warzywnego, stały dwie nierozłączne przyja ciółki i koleżanki: Julka Nerpalis i Hanka Czertwan. Przyjaźń to była dawna, od dziecka i bra terstwo ducha, pragnącego czynić i myśleć sa modzielnie. Julka ze swą trzeźwą, żywą naturą obję ła od dawna pierwszeństwo i ster tej spółki.— Rok ciężkiej pracy i koleżeństwa zacieśnił wę zły. Zrównały się pracą, wytrwaniem zespoli ły się prawie w jednostkę, uzupełniała jedna drugą. Pozornie niepodobne były do siebie, chy ba z ubioru. Jedna śniada, żywa, rozmowna, zawrsze w^esoła, o biegających oczach i mieniącej się co chwila twarzy, przedstawiała czyn i prakty kę; druga blada, milcząca, z wieczną zadumą na czole i chmurą w wielkich, tęsknych oczach •była obrazem myśli cichej, głębokiej a wiel kiej. Na wspomnienie zdeptanej łąki, przestrach i zawstydzenie mignęło w źrenicach Hanki. — Nie znała się na żartach, sdowo każde było dla niej świętą prawdą, co do litery. Julka potrząsnęła wyzywająco swą kędzie rzawą głową i odparła swobodnie: — Niech pan ograbi pasterzy tej trzody, którą właśnie wypłoszyłyśmy z łąki. Nam się należy za ten czyn honorowa wzmianka! Panna Aneta z własnego doświadczenia pojęła panikę Hanki, co rychlej więc nadeszła z pomocą, powiesiwszy uwdęziony rój na wi śni. — Nic słuchajcie moje dziateczki. Jego mość żartuje! Chodźcież do nas! A jakież to ziółko u ciebie w ręku, Haneczko? Może na coś sposobne? — Cynoglossum ciociu. Ma szerokie za stosowanie! — odparła dziewczę, całując ser decznie twardą dłoń starowiny. — Może od reumatyzmu — zagadnął Ra gis, podchodząc. — Ej, nie. Na reumatyzm mikstury nic nie poradzą. Potrzebny klimat, sądzę — rzekła nieśmiało i bardzo ciche. — Nie stawiaj dyagtiozy, Hanko! Poczekaj cztery lata! — zaśmiała się Julka i zwracając się do gofipodarza dodała: — Pana Marka niema w domu? — Co? I pani go potrzebuje? — zawołał Ragis. — Naturalnie i to bardzo pilno. Stryj po trzebuje go do pomocy w' sprawie jakiegoś ko ścielnego gruntu za rzeką, który mu dzierżaw c,a - ?yd chce odebrać. Prosi go bardzo do siebie na plebanię. — Gdzie go nie proszą? Ale go niema..., W W i łajkach na połowie siedzi już tydzień— może Jziś wróci. Hanka zawahała się nieco i wreszcie odez wała się z cicha: — I jabym rada go zobaczyć. Tam w do mu.. . — Wiem, wiem — przerwał Ragis — mia łem dziś honor rozmawiać z waszym milut kim dziedzicem. No, ziółko... — Młodość, dobrodzieju, nierozwaga! — mitygowała jak zwykle, staruszka. Panienki weszły tymczasem na podwórze i usiadły na ławce pod oknem. Julka już rzuciła trzymaną książkę, Hanka pęk ziół i kwiatów, zdjęły kapelusze i zabiera ły znajomość z inenażeryą Ragisa. Panna Aneta wchodziła, to wychodziła z domu, mocno widocznie zafrasowana. — Moje dziatki, czemże ja was ugoszczę? — wymówiła wreszcie swą wielką troskę, za łamując ręce desperacko. Nim miały czas zaprotestować, skrzypnę ła furtka i piękna żona Grala weszła na pod wórze. Biała chustka z lekka okrywała jej złoty włos, słońce opaliło nieco twarz, a strój za ścianka, barwny i dostatni, podnosił jeszcze urodę. W jednym ręku trzymała spory kosz, liść mi pokryty, drugą dłonią przysłoniła oczy i powitała całe towarzystwo wesołym uśmie chem. — Dobre południe. Przyniosłam pannie Anecie poziomek z dąbrowy. Błogość niebiańska rozmarszczyła stroska ne oblicze, wnet jednak skrupuł ją zamącił. — Dziękuję wam Martusiu, dziękuję! Ale nie godzi się odbierać jagód! Zbierać ciężko! Może staraliście się dla męża? — Jeszczeby co? Czy on się tam na zna na czemś dobrem — odąwszy usta odparła pię kna kobieta. Ragis zmrużył oczki filuternie i wąsiki na stroszył : — Doprawdy? Na dobrem się nie zna? Ma się rozumieć! Cebula! Źle pani Łukaszowo, kiedy tak człowiek bez gustu, to zupełnie fe! Kobieta zaśmiaał się, aż błysnęły wszyst kie zęby w' koralowej oprawie. Koszyk posta wiła na ławce i dodała: — Czyja dąbrowa, tego jagody. Zbierałam z uciechą, bo przy święcie w chacie tak nud no, że i piec nie usiedzi. — Wojnat podobno umiera? — przerwał Ragis. Twarz Marty zmieniła się w mgnieniu o ka. Z uśmiechniętej stała się twardą i ponurą. Niedbale machnęła ręką. — A niech umiera! — syknęła przez zę by. — Marka dziś wołał — mruknął kaleka. — Już wołał? Spróbował panowania w pustce! No zobaczy, czy tak łatwo sprowadzić jak wypędzić! Marek pewnie nie poszedł? — Nie poszedł, bo go niema. Ale żeby był — to by nie odmówił choremu. I wam pani Lukaszowo przystoi tam zajrzeć... — Żeby konał, to nie pójdę! Jak psa wy pędził i Marka i mnie! Niech go teraz piec do gląda ! Zaiskrzyły się jej oczy, poczerwieniały po liczki. Z ładnej kobiety stała się megera. Ra gis popatrzał, głową pokręcił i już milczał. (Ciąg dalszy nastąpi)