Newspaper Page Text
Dewajtis ^• wi«ić wtpticmaa uwieńcz om m kon* kuruc “Koryera WtnuwikMfo”. w_ (Ci*g dalszy) Jęk czy stękanie ucichło i znowu go o garnęła rozpacz. Ten głos, było to złudzenie rozdrażnionych- nerwów. Strachu on nie znał, ale podniecenie chwilowe go opadło. Czego on tu przyszedł? Pies może zwęszył borsuka t Skąd mógł sądzić, że znajdzie w tej gąszczy oduldenj zwłoki swej ukochanej ? O szalał chyba!... Gdy tak stal i brał już za pasek, by się dźwignąć napowrót, nagle zastygła mu krew w żyłach, pot obałł skronie. Gdzieś, tam w tej głębi ohydnej, rozległ się ten sam słaby jęk, ledwie dosłyszalny. Margas na górze skomlał coraz zajadlej. Marek, trzymając się ściany, zrobił kil ka kroków. Zęby mu szczękały... — Kto tani? — spytał głośno, szukając zapałek w kieszeni, ale ręce mu opadły i sta nął jak gromem rażony. Z czarnej głębi dobiegł jego uszu słaby, mdlejący glos; glos zmieniony, bez srebrnego dźwięku i żywego wyrazu, ale znajomy — o! jak znajpmy! ,, % :— To pan? Ja wiedziałam, że pan przyj ale*., już nie mogę!... Jęk Kię-rozległ i grobowe milczenie. Zapałka błysnęła w ciemności. Kilka nie toperzy spłoszonych, musnęło go po twarzy, z gzem su u sklepienia zerwała sic sowa i łopo cąc okropnie, uniknęła dalej, otrząsając ze ścian pleśń i kurz; zapałka rozświeeiła na chwilę zakątki i zgasła, ale Marek już dru giej nie zapalał. Dojrzał na ziemi, z głową na akmieniu, leżącą postać dziewczyny, bez ru chu już, jak martwą. W ciemności padł na kolana «przy niej. — O Boże! O Boże! — wyjąkał wybu chem całej duszy. — Czy jest lepszy ojciec jak Ty, i lepszy Pan? O Boże, Boże! Chwilę rozszalały, obezwładniony szczęś ciem, jak przedtem rozpaczą, klęczał z czołem \v prochu, potem krew buchnęła mu do znę kanego serca i rozpłynęła się jak falc ożywc/e, gorące, młode, pełne woli i energii. Na ręce wziął tę swą zgubioną, a Uzys kaną cudem i ruszył do wyjścia. Noc zupełnie zapadła. Irenka omdlała, bez czucia, zwisła mu w ramionach. Podtrzymując ją jedną ręką, mozolnie wydobył się na świat i tam złożył na ziemi. Omdlenie przeraziło go; chwilę stał, nic wiedząc co robić i odpędza jąc Margasa, który z całą świadomością, że on to był islatnym wybawcą, lizał ją po rę kach i skakał wokoło. owjmc j«/wicir2c i nifiKi nocy orzczwifO dziewczynę. Życic wróciło jej na twarz, i na reszcie z westchnieniem otworzyła oczy. Mi zerne oblicze ponurego człowieka pochyliło się nad nią, pełne blasków i szczęśliwości, a jęło*, brzmiący niezmierną czułością, zapytał z cicha: — Czy panią co boli? — Nogę zwichnęłam, padając... okropnie bołi. Czy to już późno? — odparła słabym głosem, próbując się uśmiechnąć. —Około dziewiątej godziny. Dobę szuka my pani! Gorsza niż wiek taka doba ? — rzekł głucho, * — O, wierzę, bo i mnie się tak wydało, ale byłam pewna, że pan mnie znajdzie! Że by nie ta noga, dobyłabym się sama może! Ale z bólem tym nic mogłam się ruszyć, ani głośno wołać ratunku. Jęczałam i mdlałam na przemiany. Pić mi się chciało okropnie i na reszcie płakałam w poczuciu swej bezsilności. Tak mi wstrętnem było zginąć podobnie! Aż gdy posłyszałam psa, poczułam, że to Marłaś i pan, ale już sił nie miałam s*olać! Ocli, jak to miło żyć!... Odetchnęła i wzdrygnęła się cała. — Jak tu zimno! — szepnęła. — Można panią zanieść do domu? — spy tał nieśmiało. — Przecież pan mnie tu nie rzuci, a ją isć nie mogę. Ależ pan pokaleczony i obdarty. Odzie pan surdut i czapkę zgubił? — Nic nie wiem, co się ze mną działo od wzeoraj! — odparł, uśmiechając się. W ział ją na ręce, jak piórko, i ruszył, nie czując ciężaru, kierując się na huk rzeki. — lak zimno! — szepnęła po chwili, Nie miał czem jej otulić, ale w piersi biło mu gorące serce wielką miłością, co już wszy stko zwyciężyła. -Czemu pan .się uśmiecha? — spyta ła spoglądając ku niemu. •— ź^e szczęścia! — odparł wesoło i szcze rze. Aamiikla na chwilę. — Przed dwoma miesiącami czemu pan nic czuł? Nic się nic zmieniło! A ten czas jak nam zszedł obojgu? Czy bardzo milo pa- ♦ nu, bo mnie to wcale! Coclzicń myślałam, że pan przyjdzie i smutniej mi było z dnia na dzień ! Zawiodłam się na panu, miałam za lep szego, niż jesteś w istocie. I teraz może odnie sie mnie pan do pustego domu i uspokojony pożegna na zawsze i odejdzie -pyszny i dum ny ? Nie będę się nawet dziwiła! — Jpż nic odejdę i nie dumny jestem... Wole znosie ludzkie oszczerstwa, rolę sługi, rezydenta, co pani każe, ale drugiej takiej do by nic zniosę! Silny jestem, ale nie na takie rozpacze; wytrzymały, ale nie na taką mękę! .Pani mówiła kiedyś, że duszę mą w żar trzeba włożyć, by zmiękła. . . Wykuła ją na taką mo dłę, jak pani chciała, ta noc i dzień... Jest potęga co mnie zmogła i takim wobec niej po krony, jak małe dziecko!... Mówił to urywając i wahająco. Miała prawo i sposobność zemścić się na nim za da wną odmowę, podrożyć się teraz ze sobą. U śniiechnęła się wprawdzie z tryumfem, ale za miast odwetu, objęła go rękoma za szyję i po łożyła ciemnowłosą głowę na jego ramieniu, a on, mimownli, niezdolny’ słowa wymówić, przycisnął ją silniej do piersi drgającej szale nie. — Bardzo panią noga boli? — zagadnął po chwili z cicha. Zapomniałam! -— odparła — sadze je dnak, żc bardzo będzie bolała l>otcm, w Po świciu. Teraz mi tak dobrze... Ale'panu pe wnie ciężko dźwigać taki ciężar? — Czy ja co dźwigam?... — rzekł weso 1° — zapomniałem ! Pędzie mi ciężko potem — w Poświciit!... Uśmiechnęli się oboje sobie w uczy. — Już nic będziesz krytykował bojek, Wejdawucie! — rzuciła żartobliwie. — Cdz.ic znajdziesz teraz miejsce na otchłań między nami.-' Jedną mamy drogę przed sobą, jeden ceł, jedno serce... Czy ci czego brak jeszcze? Tak dobrze żyć na świecie... Tak dobrze!... *— Tak dobrze! — powtórzył półgłosem, ogarniając ją spojrzeniem. — Kto panu doniósł o mojem zniknięciu? — zagadnęła |>o chwili. — Sawgard wczoraj wieczorem. Przez te dwa miesiące borykałem się sam z sobą; głu pi, myślałem, żc zmogę kochanie... i takie) Dzień i noc pracowałem, zebrałem znowu ty siące, rósł mi grosz w dłoniach, a słabość w duszy. Hoże, Hoże! co to za męka! I na co się zdała?... Omijałem Poświcie, drżałem na myśl przypadkowego spotkania się z panią! I cóż z tego?... Nocą, jak złodziej, płynąłem do parku przekradałem się gęstwiną, by na dom popatrzeć; trzy razy byłem, przeklinałem siebie, pogardzałem i po paru tygodniach szc dłeni znowu— Oto moja siła i wola! Ręce Irenki zacisnęły się mocniej na jego szyi, około swych ust poczuł jej oddech — jalc pożar przeszedł mu on po tętnach i twarzy! Pochylił się nieco i ten chłodny, dumny, olimpijsko spokojny człowiek sam się nie spo strzegł ani opamiętał, jak ucałował usta swej królewny gorąco i długo, rozszalały szczęś ciem i kochaniem... Potem nie mówili nic więcej. On może karał siebie za ten brak woli i sił, ona uśmie chała się z głową na jego ramieniu i marzyła, nie troszcząc się* o drogę, o ból nogi, o noc po nurą wokoło. Kie skarżyła się na chłód nawet. Nagle ocknęła się, bo 0n stanął. — Odzie my jesteśmy? — spytała obojęt nie. — Nad rzeką; muszę panią tu zostawić i poszukać na wybrzeżu czółna. Nit* boi się pani ? — Ja się niczego nic boję! Alboż pan nic ze mną, blisko;*... Proszę mnie położyć pod drzewem i zostawić mi naszego psa. llędę cze kać cierpliwie. i mieścił ją troskliwie, a sam pobiegł kra sem. Nic upłynęło kilku minut, pluskało wiosło. Rzeka ich porwała i poniosła w stro nę Poświcia. W parku wziął ją znowu na ręce. JWe dworze nie spano. Sawgard ze służbą płakali w oficynie, po dziedzińcu snuli się ludzie, wzburzeni wypadkiem. Raptem, wśród tych szeptów, głuchej nocy i snujących się postaci, zabrzmiał, jak trąba anielska, donośny głos Czertwana: — 1,udzie! Otwierać dom! (bizie Saw gard ? — Jezu Nazareński! Panienka! — za wrzeszczał dzikim głosem pierwszy, co się zbliżył. Powstał zgiełk nie do opisania. Zawrzało jak w kotle. Potracili wszyscy głowy. Pilcmon biegał, jak młody, Sawgard to śmiał się, to szlochał. Krzyżowały się tysiące zapytań, opowia dań, rad, wykrzykników. Znosił każdy jadło, napoje, drzewo do komina, bandaże, szarpie, cudowne odwary, a wśród tego Irenka się śmiała uszczęśliwiona, wzruszona tą troskli wością, a Marek patrzył w nią, jak w słońce, i promieniał. — Na to zwichnięcie nikt nic pomoże bca mojej ciotki — rzekł wreszcie. — Niech Ju-st ka ułoży panienkę, a ja pobiegnę do domu » ciotkę przyślę. — mwiię jeszcze — zaprotestowała J renka. — Założą konie dla pana, a tymczasem spożyjcnij uc dwoje św;; zaręczynowy ucztę... W pół godziny <pnteni pędził Marek, co koń wyskoczy, na plebanię. 1 tam czuwano jeszcze, bo się zaczynano o niego niepokoić, i Kymko właśnie z Creitt» sem mieli iść na poszukiwania. Wpadł do stancy i jak burza. — Dobry wieczór — pozdrowił wesoło. Struchleli. Na myśl im przyszło, żc osza lał... — Żyje panna Orwidówna! — zawołał, chyląc im się* do rąk. — Matko cudowna! — krzyknął Hagi*, wytrzeszczając oczy — a ty ją gdzie wynala złeś? I poco my się tyle nagryźfi?... — W lochy wpadła przypadkiem, tam, w jerzynowym gąszczu. — To zawsze tak z łakomstwa. Ma się rozumieć; “Chciało się /.osi jagódek!” A tu jegomość o niszy żałobnej rozmyślał! Skara nie Hoże z dziećmi i kobietami!... — Chwała cudownej Panience! — rzekła panna Aneta — a czy zdrowa biedaczka? Tył# godzin strachu o głodzie i chłodzie!