Newspaper Page Text
— Nogę zwichnęła, padając w kurytarzu. ]'aniia Aneta, nie słuchając -dalej, podrep tała do krzesła, gdzieleżała jej jubka wato wana. Marek szedł za nią, nie rozumiejąc, cze go szuka. — Jeśli łaska cioci, proszę obejrzeć owe kalectwo i poradzić cokolwiek. — Zaraz, Ylareczku, zaraz, tylko się ubio rę cieplej i z kuferka -wyjmę garść ziółek. Ko nika mi dasz — mówiła, odziewając się żywo. — Dziękuję cioci stokrotnie. Jabym jesz cze o coś cioci poprosił... — Może chcesz, żebym przy niej została, nim wyzdrowieje?... — Ona nie śinie cię o to prosić, ale lali by rada. Marniutka w domu sierota. — Czemu nie śmie? Toć szczęście koniu usłużyć. Zostanę, Mareczku, zostanę, nie tur buj się. Tylko przez to moją robotę w ogródku opuszczę, ale to nic, odrobię wiosną. Bądź ‘Spo kojny ; jeśli Bóg Ja, że dożyję, to nasadzę je szcze, nahoduję ci <*gródek. A gdzie ten ko nik, bo do chorego nic godzi się. zwlekać? Ju zem gotowa!... — Czekają na ciocie konie poświckie. Dziękuję z całego serca! — Moje dzieciątko, bądź zdrowe. W sy pialni księdza przygotowałam ci bieliznę i o dzietiie. Dobrodzieje moi. nakarmcie go, o grzejcie! Pochwalony Jezus! Marek wsadził ją do powozu i pożegnał bł< >g« >sła w ieu st went. Ddy wrócił, Kagis zajrzał nut w tv\arz i głową pokręcił. — Coś ty, chłopcze, taki tadny raptem się zrobił? — spytał, mrużąc oczki. — Więc do dzisiaj byłem brzydki? — od parł młody, a zęby mu błysnęły w uśmiechu. — At, nie brzydki, ale jakiś nicosobliwy. Nie prawda, dobrodzieju? — A prawda, prawda — potakiwał ksiądz, niosąc własnoręcznie kubek miodu i .pełną bu- - telkę. Miody przyjął podany sobie napój i wy chylił duszkiem. Przy tym ruchu błysnęło na jego palcu coś, czego także wczoraj nic było, — A to co? — krzyknął Kagis, chwytając go za rękę — a ty skąd porwałeś orwidowski sygnet, ty, nic dobrego? — Nigdzie nic por wałem — odparł swo ln>dnie — połowę zostawił mi ojciec w spuści źnie, a połowę dostałem z Ameryki. — Aha, ma się rozumieć! Orwidów klej not : panna na niedźwiedziu. '1\> dla ciebie stworzone, ty burczymucho. Widzi dobro dziej ? — Wid/.*, widzę! A prędko dasz na za powiedzi? Co? — Prędko! — rzekł z uśmiechem, czer wieniejąc cały. — Ot tobie! z proboszczowej ojdakanej mszy żałobnej wyniknie *‘Veni crcator’’. Gdzie moja noga? Gwałtu! kto bczemnic tańcami po kieruje? I wierz tu w czyją śmierć! Bóg- do bry nad nami! — Niech mu będzie chwała! — wyszep tał Marek. — A co? Bardzo ci teraz szkoda Marty? — zauważył Ragis, zacierając ręce. — Woj nat piorunował, żc cię zgubi, a sani zmarniał, nieborak. Pak to zawsze bywa, gdy kto się porywa na tego, którego ja do chrztu trzy małem! Oho, bof ma się rozumieć! Za rok do Skoniontów wrócimy z niłodą panią. Marek wyprostował się, oczy mu się za iskrzyły. — Mówiłem ojcu kiedyś, żc Źemajtys za wsze ostoi, a wyście mi ducha odbierali. Pa miętacie? — Gadałem, synku, żebyś gorzej nie ti wiązt. Ho, ho, podlewałem ci oliwy! A bajecz kę o fWejdawucie kto opowiadał? My t. czar ną Julką wiedzieli, jak trawa rośnie. Ma się rozumieć. Dopomagałem, ile mocy, bo mi two ja panna strasznie przypadła do gustu. Dobra dusza, słowo daję. Jeża mi podarowała, a jaki zmyślny! Szpileczką go nazwałem dla od miany. — Ragis, ja wam całe życic powtarzam, że zł»ytnio się lubujecie w zwierzętach — u pomniał proboszcz, grożąc palcem. — Dobrodziej bo mi nigdy nic pozwoli się wygadać! Ja jeszcze dobrodzieja przekli nam... — wołał stary, zapalając się do dłu giej dysputy. — Nie gadaj, Ragis, nie gadaj — bronił się ksiądz, zatykając uszy. —- lak to zawsze z dobrodziejem. Ma się rozumieć! — burczał kaleka. Tej nocy nic już Markowi nie przerywa ło snu, a nazajutrz rano Ragis długo trząsł go za ramię, nim zbudził. -A to, synku, zapomniałeś, że ci przy był jeszcze jeden obowiązek? — krzyczał. — Wstawaj, no wstawaj! Przysłali już po ciebie /. Poś wicia. niby to panna Aneta. Uhm! ma się rozumieć, panna Aneta, jakby ona kiedy odważyła się ciebie turbować! Oblecz godowe szaty i marsz! Czert w an porwał się, jak oparzony, ubrał w minutę i ruszył prędko, a kaleka pokulał w stronę zaścianka, pykając fajkę i monologując pod nosem : — Mo, ho! Ma się rozumieć! Cz wałem na pozycyę! Dobrze go wymustrowała i szybko! Jpż jak mnię dziewczęta opadną po lubczyk, słowo daję, odeślę do Poświcia. — Jeśli mego chłopca tak oswoiła, to na święcie niema wię kszej czarodziejki. Zamyślił się, pokiwał głową, pokręcił wą sy i zanucił : l»yła babuleńka rodu wysokiego. Miała koziołeczka bardzo upartego... Nie dośpiewał dalszych losów babuleńki i koziołeczka, bo wchodził w ulicę Sandwilów, gd/ie ołoczyła go szlachta, dopytując o Orwi dównę. C)dłożył swą rapsodyę na wolniejszy czas. XII. Pipy stały w kwieciu niespełna rok po tem. otulając gęsto stare gniazdo Orwidów. ‘Miliony pszczół krążyły wśród rozłożystych konarów, a u ich spodu na ziemi uwijałv się karawany mrówek i ludzi pracowitych. Nikt nie próżnował minio upalnego południa, nawet stary Pilemou udawał zajęcie, chodząc z po koju do pokoju i ścierając po raz setny ima ginacyjne kurcz. Pipy zaglądały w otwarte okna, rzucając kłęby miodowej woni i puch srebrzysty; pszczoły, lizuch walone ciszą domu, docierały bezkarnie aż do łysiny głuchego kredencarza: nikt ich nie płoszył. Dom wyglądał pusty, tyl ko u jednego okna słychać było ludzkie kroki i suwanie sprzętów i ani wewnątrz oryginalnie wyglądało. Ściany pokoju otaczały pułki szerokie, zasta wione od góry do dołu tysiącem kuchennych specjałów i skarbów kobiecej skrzętności. Czego tam nie było! Pęki suszonych grzybów, atnałki octu, szeregi butelek z nalewkami i sokiem, konserwy, konfitury, stosy żółtego wosku, białego lnu — zapasy, mogące wykar mić oblężoną fortecę. Na ścianach wisiały ogrodnicze narzę dzia i wiązanki suszonych ziół i kwiatów, a całą szerokość tej szafami zajmował stół bia ło malowany, nad którym schylona postać ko bieca nakładała z wielkiego kosza na kryszta łowe talerze wonne maliny. Pszczoły zaglądały i tu, znęcone zapa chem wosku * miodu, utnijały się nad malina mi, wtedy kobieta podnosiła głowę i przyglą dała się z. lubością skrzętnym robotnicom. Cieszyła ją ta praca niestrudzona. Nagle ktoś z ogrodu rozchylić gałęzie lip i cień stanął między słonecznym dniem w oknie. ^ — Ciociu! Szukam wszędzie! — zawołał dźwięczny, młody głos. Kobieta opuściła łyżkę i poczciwa, stara twarz Anety Czertwanówny zwróciła się. do okna. — Kogo.szukasz, moje dzieciątko? — spy tała niespokojnie. Ciemna głowa Irenki przechyliła się da lej do środka, oparła oburącz na krawędzi o kna i zaśmiała się do staruszki blaskami piw nych oczu, białymi ząbkami, koralem świe żych ust Śliczna była w tej jasności słońca i wyrazu twarzy. — Kogo? Cioci, naturalnie! Jedynej, wiernej towarzyszki! Jestem tu od rana, jak zaklęta królewna. Opuścił mnie mąż, Julka Nerpalis, nareszcie Marwitz. Załatwiłam swe roboty i szukam cioci wszędzie. Czy to dla na szych gości ten specyał? — Za godzinę wrócą, moja śliczna! Na dworze upał i kurz. Niech się ochłodzą jago dami. Może i tobie, moja złota, podać? — I owszem, ciociu, bo ja się dość nały kałam kurzu. Byłam w trzech folwarkach. Ten nieznośny Marek siedzi sobie w Kownie i ani dba. że tu potrzebny. Zostawił mi cały kłopot i rad. Ani pomyśli, że na moją głowę dość je dnego Clarka z nieustannym lamentem i przy* puszczeniami różnych nieszczęść. — Nie rad on siedzi, moja duszko, cóż, \gdv trzeba! Ale mi dziś kabała powiedziała, że rychło wróci. Proszę malinek, niecił sma kują. — Dziękuję cioci. Podobno nasz czaro dziej niezdrów? Wyprawiłam Clarka, żeby go od wiedził. — Najgorsza choroba nasza starość. Cze go toby się nie zrobiło, żeby się miało młode ręce, nogi i głowę? Stara się człowiek, stara i zawsze mało. — Czyż ciocia jeszcze mało robi, albo nasz Ragis poczciwy? Ciekawam, ktoby mógł więcej. — Moje dzieciątko! to twoja dobroć tak mówi tylko, ale co prawda, to prawda. Daje wam ł»óg za to swą łaskę i dawać będzie. Idźcie, pszczółki, idźcie na boży świat, bu o kienko zamknę. — Gdzież to ciocia znowu się wybiera i mnie wyprawia razem ze pszczołami? — Pójdę, moja duszeczko, do ogrodu do maku. Jaki taki grosz się tam zbierze dla Marka na tytoń, a potem na wieś zajrzę, ba dziatwa bardzo na koklusz choruje. Jest i na to ziółko przy bożej pomocy. Irenka chciała coś mówić jeszcze, gdy wtem turkot rozległ się na drodze. Nadstawiła ucha i zarumieniła się rado sną nadzieją. — Może on? — szepnęła do sichic, odcho dząc szybko w stronę ganku. — Pewne Ciarkę — dodała o wiele spo kojniej, słysząc, że hałas to był powozu, a nie pocztowej bryczki. Zahuczały koła na kamieniach podjazdu i ucichły. — Pewnie goście — westchnęła Irenka.—• Pędzie pusta rozmowa, ciekawe spojrzenia i w rezultacie plotki. Nic się nie dziwię, że Ma rek tak nic lubi etykietalnych wizyt. Weszła na ogrodowy ganek i rzuciła z niechęcią na stół kapelusz i rękawiczki. W tej chwili młodszy kolega Filemona wyszedł z domu i ogłosił: — Proszę jasnej pani, przyjechała pani /v Skonuuitów. (Ciąg dalszy nastąpi.)