Search America's historic newspaper pages from 1756-1963 or use the U.S. Newspaper Directory to find information about American newspapers published between 1690-present. Chronicling America is sponsored jointly by the National Endowment for the Humanities external link and the Library of Congress. Learn more
Image provided by: University of Illinois at Urbana-Champaign Library, Urbana, IL
Newspaper Page Text
DZIAŁ DLA DZIECI. Zofia Bukowiecka. Jak się dusza bu dziła w Józiu. (Ci^g dalszy). Wsiadł więe Józio, odurzo ny ruchem, zachwycony pię knością wystaw sklepowych, które migały przed jego oczy ma, jak obrazy kalejdoskopu, ale więcej niż wszystko inne zajmowała go ta myśl, że jest w prawdziwie wielkiem mie ście. Trot narami płynęły dwie rzeki tłumu, a po za nie mi przeświecały oświetlone o kna suteren. — Jakto? więc nawet w pi wnicach mieszkają ludzie! — zawołał do dziadka zdziwio ny .Józio. Ale nie odebrał od powiedzi, bo wjeżdżano wła śnie w bramę hotelu. Józio wiedział, że nazajutrz ma iść na egzamin — tak sa dził przynajmniej dziadzio—• starał się więc chłopczyna o panować wrażenie, jakie obu dziło sv nim miasto, żeby przy pomnieć sobie najzawiłsze re guły gramatyki. 1 w mio dzLutkiej jego główce aż hu czało od krzyżujących się my śli, a huczały i dorożki za ok nami hotelu. Hałas niecier pliwił dziadzę, Józio jednak wsłuchiwał się z upodobaniem w turkot dorożek, powtarza jąc w myśli łacińskie deklina cye; ale mylił końcówki, bo dusza rwała mu się do miasta, o którem tyle czytał i słyszał z opowiadań dziadunia. Jakże chętnie pobiegłby zo baczyć pomnik Zygmunta, znany mu z ryciny. Zamek! zaraz jutro pójdzie obejrzeć zamek, katedrę, miejsce, gdzif» stał pałac Kazanowskich, któ ry zdobywał Zagłoba. Roz śmiał się Józio, bo stanęła mu w pamięci przygoda starego szlachcica z małpami. Chętnie dzieliłby swe wra żenie, ale pan Molski był bar dzo zmęczony i drzemał na ka napie, ino dopiwszy nawet herbaty, clioeiaż przywiózł ją z sobą z Tułowic, bo wątpił o dobroci tej, którą podają w hotelu. Nie budził więc Jó zia dziadunia; przytulony do okna patrzył przez szyby na nieustanny ruch miasta, li cząc niecierpliwie godziny do upragnionego nazajutrz; mia ło mu ono drzwi szkoły otwo rzyć i wszystkie cuda War szawy pokazać. Czekał jed nak Józia niejeden zawód; zwiedzać miasta nie mogli zrana, bo dziadzio bał sio spó źni/- z wnukiem na egzamin. T'o krótkiej więc modlitwie w kośr-iolę poszli obaj wypytać o gimnazyum, do którego u częszcał Władek Szumski. Już na Saskim placu po psuł się li,umor panu Moidac iiiu a wizyta u sekretarzu szkoły nie poprawiła -0 » wca le. (Jniewało staruszka i to nawet, że Józio l<>pi<j niż 011 radzi sobie. Pierwszy raz chyba j cgnie" wał się dziadzio na wnuka. — Wcale tu jestem 11 *po trzebny, kiedy jaja nsędrsze od kury. Znam dawno bajkę, jeszcze Krasiek* pisał o tem, dlacze go młody czyżyk dzi vi się sta remu. Kapróżno Józio 3 nrał się uspokoić dziadunia, wiemy już, że perzony .uaruszek zostaw*'' nnuka z Władkiem wr gimnazyum, a sam 'A róci do hotelu. Ale i tu czuł się vbr»ym, drażnił go hałas, gniewała drożyzna. O trzeciej wrócił Józio z wiadomością, że do piero nazajutrz zacznie się e gzamin. Pan Molski kazał podać obiad, składający sit, l barszczu i zrazów. — Ile się należy? — /.ap\ tał lokaja. w yiraczony poiiczyf w pa mięci. — Dwa dwadzieścia, jaśnie panie — dodał po chwili. — Nie jestem jaśnie panom, więc mnie tak nie tytułuj. Masz tu trzy złote, dziesiątkę weźmiesz sobie za usługę, bo obiad był dobry i nie drogi. Kelner stał bez ruchu. — No, czemuż nie zgarniasz pieniędzy ? — zawołał znie cierpliwiony pan Molski. — Należy się dwa ruble dwadzieścia kopiejek, a jaś nie pan dał dopiero czterdzie śc pięć. — Dwa ruble dwadzieścia kopiejek! To gadaj wyraźnie. Miałem też was zaco chwali'' - sapał dziadzio, szukając w pugilaresie trzech rublowego papieru. Rozmowa ze służącym po psuła do reszty humor staru szkowi. .Jozio przerwać joj nie śmiał, ale i on stracił zwy kł# swobodę. Czuł, że obaj z dziadzią byli na miejskim braku zupełnie bezradni. Trzy tom jemu także pierwszy wstęp w mnry gimnazyura przykre zostawił wrażenie. Nie dość umieć przedmiot, nie dość £0 znać, trzeba zdać egzamin lepiej niż kilkudzie sięciu towarzyszy, żeby być przyjętym do szkoły — my ślał Józio, współczując z ty mi, którzy mniej dobrze niż on byli przygotowani. Smutno więc było w hotolo wym pokoju w ów pamiętny dzień sierpniowy, co miał być pierwszym w szeregu dni, ja kie Józio spędził w Warsza wie. Dni to ciążyły kamie niem paiiu Molskienm, radby się dziś wyrwać z miasta. Przecenił swe siły staruszek, kiedy obiecywał synowej za bawić tak długo w Warsza wie, póki Józia w tryb szkol ny nie puści. Już dzisiejsze wrażenia zgnębiły dziadunia, a czekało go jeszcze tyle tru dów, wobec których czuł się zupełnie bezradnym. Nawet fajeczka i drzemka poohiedna nie przyniosły pożądanego u spokojenia; dopiero Władek Szumski znalazł radę na wszy stkie kłopoty. Wpadł jak bom ba do hotelu, oznajmując, że ma pozwolenie na wspólny spacer. — Jedźmy więc do frazie nek — zadecydował dziadzio, podnosząc się leniwie z ka napki. (c. d. n.) W drodze do daniu Było to w Niedzielę. Dwaj bracia, Tomek i Staś, poszli odwiedzie sąsiadów. Zabawa na d w o r/c szła ochoczo, po nieważ w tym dniu było jesz cze trzech chłopców, więc po mysłów nio brakło. Bawili się w wyścigi, przeskakiwali przez rów, to znów zaprzęgli się, jako konie, lub grali w piłkę, — siedzieli zaś tylko tyle czasu, ile trzeba było na podwieczorek, i ten zresztą każdy zjadał prędko, ażeby pobiec do ogrodu. Jak długo bawili się, ani Tomok, ani Staś nie wiedzie li — pamiętali jedno tylko, że gdy słońce zajdzie, muszą wracać do domu. Tak nakazy wała mama. To też gdy niebo poczerwie niało i ostatnie promyki słoń ca skryły się, Tomek zwrócił się do brata: — Szkoda! trzeba już wra cać! I pożegnał się z kolegami. — Ale gdzie moja czapkaT — mówił Staś, — nigdzie jej znaleźć nie mogę. Chłopcy długo jej szukali— ale napróżno, dopiero służjjca Marysia z pomocą przyszła i znalazła czapkę za kufrem. — Bywaj zdrów! — mówi Tomek do Mięcia. — A ze rrmn sio me że <_r II fus z T — pyta Ja nok. — Stachu, do widzenia! — Przecież żegnaliśmy si? już z wami... Nim się chłopcy pożoęnali, już i ściemniać się zaczęło. Do domu było niedaleko £o śeińoom, aJe jeszcze bliżej miedz?) przez polo. Sześcioletni Stach, młodszy od Tomka o dwa lata, był nie ro tchórzliwogo usposobienia, trzymał wioc Tomka za rękę i oglądał się 1 trwożliwie ud wszystkie strony. — Tomku! — krzyknął spojrzyj; ktoś idzie za nami. Obejrzał się Tomek i rze czywiście spostrzegł jakiegoś pana w czarnem ubraniu i w cylindrze. —No to spieszmy się --♦ powiada do Stasia. I zaczęli biedź. Po oliwili woła Staś zdy szany i drżący: Tomku, może to zbój ja ki... Na wsi pewno są zbóje. Czy ty się boisz? bo ja się stra sznie boję. Tomek nie nie odpowie dział. Nie chciał sio przy znać, że ów pan i jemu tro chę strachu napędził. Przy śpieszył tylko kroku i czapkj przytrzymał, bo wiatr się na raz zerwał. — Oj! Tomku, oti kijem nam grozi, zabije nas, zabijel i co mama powie? — wota chłopiec przerażony i eonu mocniej ściska rękę brata. — Cicho, Stachu, za chwilę będziemy w domu — uspaka jał Tomek. Do domu rzeczywiście by ło niedaleko. Dzieci zwolniły kroku i obróciły się jeszcze raz. — Kiedy ten pan się nie ru sza: stoi. gdzie stał •— rzekł starszy brat. Zatrzymały się dzieci i za częły się przyglądać. — Stachu, jacy ray głupi je steśmy! Wszak to strach na wróble. — Skąd wiesz? — Czytałem nieraz w książce, że ludzie robią czło wieka ze słomy, ubierają w stare zniszczone ubranie i stawiają w polu, ażeby od straszał ptaki, które wyja dają zasiane w ziemi ziarna. — A dlaczego on kijem ru sza? — I5o wiatr wieje i porusza za w ieszon y m kijem. — Prawda! nie było się cze 30 bać — rzekł Stach i puścił rękę brata. Dzieci wróciły szczęśliwie do domu, ale o strachu nic nie opowiadały, wiedziały bo wiem, że je wyśmieją. CHICAGO, ILL. Ja, niżoj podpisano, zawia damiam członkinie Tow. Kró lowej Wandy, grupy 3 Z w. Po lok, iż posiedzenie odbędzie się dnia 14 listopada, o godzi nie 2-ej, w hali Pułaskiego. Proszę wszystkie członkinie o przybycie, ponieważ jest wa żna sprawa do załatwienia, 7. szacunkiem H. Urbańska, sekr., 1805 W. 20 St. (2 r.)