Newspaper Page Text
WACŁAW GĄSIOROWSKJ Emilia Plater Powieść historyczna z XIX wieku. (Ciąg dalszy}. — Sowizdrzał, dobrodzieju mój, ni by kaznodzieja, niby głowa toga a sowi zdrzał. — I postrzelony! — przyświadczyła pani rejpneina. — 1 dystrakt! — dodała panna Ma rysia. — O to-to! Znam go nie od dziś. Ja mu o sejmie, a 011 o karabelach! Niech że sobie z Bogiem pacierze klepie. Znajdź mi, Maryś, okulary. Dobrodziej pozwo li, że zajrzę do nowinek ? — Ależ proszę — mruknął niechęt nie Juliusz, którego widok papierów drażnić zaczął. — Lecz to wszystko po niemiecku! — wykrzyknęła pulchra króżańska, spo glądając mimochodem na zadrukowane karty. — ro uiomiPc.lv u Vi — A tak, bo rzeczywiście! — dodał Grużewski, rad temu odkryciu. Phy, to i z okularów nie wielka dla mnie obrada. Żem nie postrzegł... lun, za sukienkę bym braciszka przytrzy mał. Co robić?... Chyba, że pan do brodziej z łaskawości swej nam przełoży. Juliusz uczuł sio załapanym. Pa pierów tych nie rozpatrywał nawet, śmi gnęł niemi na upokorzenie dominikani na, nie wiedząc, iż obcym językiem s;j drukowane. — Bardzo chętnie, jeno... — Aby zgrubsza, królu mój! Człek spragniony.. . — Otóż właśnie, zgrubsza nie da się, a znów żeby wszystko... to nic podob na. — Pietrusiu, jak możesz trudzić... — Uchowaj Boże, nie śmiałbym! — Ja przełożę stryjciowi — ozwała się rezolutnie panna Marysia. — Potrafiłabyś. — Sześć lat przecież się uczyła! (irużewski odetchnął i, odzyskując pewność siebie, przy mów ił dowcipnie pensyi benedyktynek króżańskich. Marysia tymczasem główkę mul pa pierami skłoniła, chwyciła oddechu, za czerwieniła się po same białka, bąknęła połowę pierwszego zdania i utknęła. Jak po grudzie tłómaczenie się za częło. Marysi bowiem i wyrazów brakło i konceptu na rozwikłanie zagmatwa nych myśli i tchu nawet. Aliści, kiedy już i rejencina zwątpiła ostatecznie o u miejętności swej bratanicy, kiedy rejent nie na żarty dociął babskiej nauce — Marysia najniespodziewaniej zlepiła pierwsze zdanie i zdanie tak jędrno, tak zawrotne, że nikt przy stole bodaj zwaw szeni poruszeniem nie śmiał przerwać wyczekiwania na ciąg dalszy. T ta cisza, która wokół Marysi zapanowała, cudow ny, zda się, na pnlchrę króżańską wpływ wywarła. Nieśmiałość jej prysła, głosik pehiym uderzył dźwiękiem, bn^wki zwar ły się, na znak pojęcia, wyraz za wyra zem szedł bez mitręgi, bez zająknienia. A jeżeli chwilami i teraz potknął się, za ciął na moment, to aby głębiej sięgnąć, aby silniej zabrzmieć. Noc ponura, smutna, bo ani jednejro mrugnięciem gwiazdy nie ztlobnu, ani wysrebrzonym rąbkiem chmur nic uka zująca obecności księżyca, otulała Lu cyn. I w przepastnem, zachłannem jej objęciu nikły kontury uliczek, rozpływa ły się niewymyślnie linie domów i dwor ków, szczezła i tafla jeziora i czarne -/ło my ruin zamkowych. Całun nocy już i ku czerwonym, mi gotliwym światełkom, znaczącym nie śmiało ślad czuwania ludzkiego, jął się skradać, bo światełka gasły, konały, poddawały się i ginęły w kirze. Nako niec jedno tylko światełko zostało, lecz to, miast uledz, miast drganiem śmier telnym zgon swój rychły zapowiedzieć, rozpaliło sio, jaśniej spojrzało, dłu/sze mi smugami cienie przeszyło. Lucyn spał, spał snem twardym, martwym snem. Pogrążył się, zapadł w pomrokę i trwał w niej, jak człowiek, którego całcm szczęściem, jest bezruch, znieczulenie, odrętwienie. I Lucyn znów jedną więcej noc niebytu by przeżył, gdy by nie owo jedyne światełko. Ono było mu okiem, ono serca, biciem, ono doku mentem, że tu, na wedecie dawnych kre sów Rzeczpospolitej, nie wszystko jesz cze skamieniało, zastygło. A światełko biło stąd, kędy mieni ła sio kolorami twarzyczka Marysi Ka szanowiczówny, kędy opasły jej palu szek sunął wierszami liter, kędy precz ,Jeszcze czytanie trw ało. Trwało zaś nie dla powolności ma rysiuej, lecz dla spragnienia słuchają cych, dla zapamiętania, które spieczone żarem usta wpija w strumień kryniczny i, ugasiwszy płomień, szuka dopiero roz koszy, szuka świadomości nasycenia. Trwało dlatego, że pierwsze czyta nie poraziło zebranych tylu wydarzenia mi, tylu imionami, tyle przywiodło obra zów, a haseł rzuciło tyle, że ani ogarnąć. Aż kiedy panna Marysia po raz wtó ry odczytała papiery, rejent odsapnął, o tarł pot z czoła i zadecydował: — Jeszcze o sądzie sejmowym! A gdy panna Marysia żądany ustęp powtórzyła, rojencina kazała czyta*'; od miejsca, poczynającego się od słów na ''Saskim placu." Daloj rejent o księ dzu Staszicu, i znów o sądzie i jeszcze o czwartakach, o kuncic w Zamościu i po śle Bonawenturze Niemojewskim, i o ge nerale Kurucie i o śmierci Sokolnickie go, i o francuskiej rcwolucyi i o belgij skich z niderlandczykaini bitwach. Urużewski, który był najdłużej mil czenie zachowywał, aby on, on sam, lyle niesłychanych wieści w zanadrzu trzy mał, bez intencyi poznania ich, — dał się porwać zapałowi rejenta i naparł się ra])tem: — O poruczniku Szkaradowskim, jako się w obliczu regimentów na własną szpadę nadział. Marysia kiwnęła główką, odszukała żwawo potrzebną kartkę i zaczęła czy tać. Lecz teraz, czy mocy jej przybyło, czy mózgowi zrozumienia, czy sercu strun nowych, dość, że wątły głosik pul cłiry krożańskiej, jak dzwon uderzył i falami dźwięków popłynął aż ku modli tewnym podszeptom, aż ku tępemu łu motowi Ziemi o wieko trumienne. Juliuszowi w oczach się zaćmiło. Jakiś zew potężny zaszumiał mu w u szach, żarem wszystkie pnlsa przejął. A głosik Marysi Raszanowiczówny azedł dalej, ale coraz wolniej, już ku om dleniu się słaniał, już ostatkiem sił go nił, r«lv, nafcie, całą siła zabrzmiał i sko nał razem z nieszczęsnym porucznikiem artyleryi. Marysia umilkła, a echo jej głosu chrobotało jeszcze w starym, utykają cym zegarze. Z zegara wreszcie ku świecom przenieść się musiało, bo te za skrwierczały żałośnie, płomienie pochyli ły i soplami łoju jęły się otulać. Itojent westchnął na rzeczy ostatecz nej zadokumentowanie i do Juliusza się zwrócił, lecz nim się oz wał, tuż za szafy gdański] rozległ się przeciągły jęk. Jęk tak zdławiony, takim bólom drżący, iż zebrani na równe nogi porwali się z za stola i rzucili się ku miejscu, skąd się jęk dobywał. Tu wskzakże, (Śród stosu wszelakie go rupiecia i strużyn, ledwie odróżnić mogli ciemną, dygocąc.') łkaniem, masę ludzkiego ciała. — Wszelki duch! — pisnęła rejen ci na. Kto tu! < 'o tut — zagroził re jent. Marysia skoczyła i ze Światłem na«i bieała. Teraz dopiero, z kąta szafami, wywija sio. brunatna kapota i konopiasta czupryna Błażka-palestranta. — Co tobie, smyku .jeden! — uniósł się imć Kaszanowicz, ale wspomniawszy na błażkowe sieroctwo, pochylił się ku siedzącemu w kuczki i sturcliając łagod nie chłopca, burczał: — Hę? No, no! Wyłaź mi z tych strużyn! Uciąłeś się kozikiem Co? A mówiłem, żebyś się po omacku struga niem nie zabawiał! No, no, dosyć maz gajstwa. — Pójdź sam na chleb z miodem! — dodała rejenci 11 a. Błażek atoli, miast usłuchać, ehlip nął na dobre. Rejent znieść nie mó^ł dłużej be czenia. ci jesi, <i<> Krocset: (jadaj nu całą prawdę! Bo... bo. .. ja im nic daruję! — Koniu? czego!? Błażek dziabnął desperacko kozi kiem )K) strużynach. — Tego... togo porucznika, pros/ę jegomości! V. W głuszy śmiertelnej poczuł się rok 1830 dla ziem zaniemeńskich i w głuszy kresu swego dobiegał. Jeszcze we wrze śniu krążyły przeróżne wieści, zapowia dające niechybnie co najserdeczniej szych pragnień ziszczenie, aż raptem u btały, zginęły. A jeżeli pojawiły się tu i owdzie razem z brykami podróżnemi, ciągiiącemi bądź od pruskiej granicy, bądź od strony Kongresówki, wnet ga sły bezsilne. Gdzież bo teraz było komu spodzie watiiami się hołubić, gdzież błudy wio sennych tchnień szukać, gdy listopad już ostatkiem dżdżu bluzgał, gdy przymroz kami już drogę grudniowi mościł. I za dość miały zresztą zaniemieńskie tęskni ce tych bałarnuctw nieustannych, które na to bodaj rozpalały błędne ogniki na- . dziei, aby ją na niegodziwsze trzęsawi ska wyprowadzać, aby ją gwałtowniej pogrążać. Tyle lat zeszło, tyle rachub zawio dło, tyle niechybnych wróżb się nie ziś ciło! A przecież ziem zi en i emi eń sk i cli nie można było pomówić o żadne chorobliwe rojenia, o żadną pogoń za widmami, (Ciąjr dalszy nastąpi.)