Newspaper Page Text
CZftRNY MARYNARZ CZARNY MARYNARZ. Jezus Marja! Z najzdolniejszych komór wy biegają przerażeni majtkowie. — Groza wypisała im białą dłonią wszystko na twarzy. Na jednem z pięter wpada na nich pędzący z pokłada porucz nik. — Dokąd, do stu djabłów ł — P.panie poruez. — Wiem, wiem...... Wracać do kaduka! A cicho, pasażerów nie budzić 1 Marynarze pod naciskiem ofice ra wracają na dół. Obok komór maszynowych mija ich zadyszany bosman, rwący, co sił w nogach w stronę kapitańskiej kajuty— Drzwi trzasnęły z łoskotem. — Kapitanie! — Coł — Toniemy! Rafa. rozpruty brzuch wzdłuż kilu_ — Na miłość boską, co pan ga da t Niemożliwe! Taki słaby wstrząs_ — A jednak! Woda w dolnych komorach. Hermetyczne zapory nadwyrężone. Prawy wał uszko dzony. — Rany boskie! W tej chwili biegnę do maszyn. Pan niech uspo koi pasażerów, o ile się pobudzi li, chociaż nie sądzę. Tak, niemajudnego ratunku.— <Cłod*iny statku, już policzone. — Najdalej o godzi. 3-ciej rano fale <01714 pokłady 1 Kapitan patrzy głęboko na twarze zebranych w kajucie ofice .rów i niższej szarży. Zatapia się swym wzrokiem we wszystkie o czy, polane płynem zmieszanego ze zgrozą smutku i zaczyna mówić •npukujuie, ale silnie i uOultiiie. Wydaje ostatnie zarządzenia. Muszą działać, póki czas. Za chwilę wszystkie pomosty nabiją ■aię krzykiem przerażonych pasaże rów, a wtedy ani jedna łódź nie zdoła się uratować. Wszystkie -szalupy, natłoczone pasażerami po toną przy samej burcie ginącego okrętu. Na tysiąc pasażerów i <całą załogę mają przecież zaled wie dziesięć szalup ratunkowych. Do tego wczorajsza burza zagna ła ich gdzież poza 52’ szerokości geograficznej północnej, między 30’ a 40’ długości zachodniej od Oreenwich, a więc na wody, odle głe o kilkaset mil od linij okręto wych. Na depeszo radjoaparatów nikt nie odpowiada. Tu ich żaden statek nie uratuje, chyba własne mięśnie. O ile z tych fal ocaleje •cudem jaka szalupa, to tylko pod warunkiem, że będą w niej ludzie silni, o nerwach, jak postronki, o muskułach, zdolnych wiosłować kilka dni i nocy bez wytchnienia. A takich tu, na salonowym sztuk niema, chyba marynarze. Toteż ra tować będą marynarzy. Oficerowie poruszają się z zain teresowaniem. A kapitan ciągnie dalej: — Każdy z was panowie, w tym porządku, jak tutaj stoicie, obej mie dowództwo nad jedną łodzią. Pan, poruczniku Beringer, weź miesz z prawej strony od rufy, panowie następne. — A pan, kapitanie T -r Aha, jat Prawda. Ja — wsią dę na końcu, do szalupy pod. Stevensona. Do szalup zabierzcie panowie po dziesięciu marynarzy, według starszeństwa służbowego. — A palacze i slużbia okręto wał — Tych nie możemy ratować. Wypuszczenie ich z dolnych ko mór zbudziłoby momentalnie cały okręt. Już teraz zresztą bosman Wilga, wraz ze starszymi mary narzami, którym przyrzekłem oca lenie, trzyma ich w komorach, pod grozą karabinów. To element, bu rzliwszy od pasażerów. A więc, pa nowie, pamiętajcież porządek; p. Beringer, pan Stapleton itd. ostat ni pan, porucznik »tevenson. A-l ha, pan będzie łaskaw pamiętać, że by do swojej łodzi wziąć mego or dynansa, murzyna Dicka. — Dicka t Jakto, kapitanie, jeś li mamy ratować marynarzy we -dług listy starszeństwa, Dickowi nie należy się miejsce w szalu pie! —- Tak, poruczniku, ja jednak mimo to rozkazuję panu wziąć do szalupy Dicka! — Wybacprsz kapitanie, że sta ję w obronie starszych maryna rzy. Nie mogę brać do łodzi ja kiegoś tam murzyna kosztem za służonego marynarza! — Poruczniku Stevenson!— Je szcze ja tutaj rozkazuję! Do swojej szalupy weźmiesz pan tego, jakiegoś tam murzyna, a czyim kosztem, to nie pańska rzecz 1 Porucznik milknie. A gdzieś, z kąta kajuty patrzą w kapitana dwie, palące się jak.świeczki, — zwilgotniałe, zda się źrenice. — Poza niemi jakaś twarz czarna, połyskiwa, uśmiecha się dziwnie szeroko, pokazując lśniące, perło we zęby. A kapitan ciągnie dalej zady szany i coraz spieszniejszym gło sem, obawiając się widać, aby mu czasu nie zbrakło na wydawanie ostatnich, a może najważniejszych w życiu poleceń. — Oprócz marynarzy, każdy we źmie na łódź po dziesięciu podróż nych. — Podróżnych f Jakże, przecież rzecz ma się odbyć w tajemnicy przed pasażerami. — Nie przed wszystkimi. Jesteś my przecież ludźmi, panowie! Nie wolno nam ratować samych siebie tylko! Zaraz całą sytuację wy jaśnię. Proszę mi podać książkę podróżnych — dziękuję. Teraz niech każdy wynotuje sobie stąd po dziesięć osób, zakwaterowa nych w przyległych do siebie kajutach. Pod uwagę wolno brać tylko osoby młode, do trzydziestu lat najwyżej. Skoro łodzie będą gotowe, pasażerów tych należy po budzić i załadować do szalup. Każ dy krzyk i brak decyzji zdławić siłą! Macie zresztą do tego ma rynarzy! A więc dalej, panowie, rozpatrzmy spis pasażerów. Każ da minuta skarbem! Za chwilę stół kapitana ugina się pod gorączkowym oddechem pochylonych nad nim ludzi O godzinie 2:20 minut po pół nocy rusza pierwsza szalupa z po rucznikiem Beringerem. Inne go tują się do odjazdu. Ludzie ci, zbudzeni ze snu, na wieść o katastrofie, tracą panowa nie nad sobą. Szamotanie się z ni mi opóźnia znacznie ratunek. Pa sażerowie ci nie rozumieją, że kie dy za kilkanaście minut nastąpi ek splozja maszyn okrętowych i kot łów, woda rozerwie zapary meta lowe i trzymający się dotychczas z dziwnym uporem statek, pójdzie na dno. Nie rozumieją oni, że, kiedy leje zabójcze pochwycą w pazury kad łub okrętu, ani jedna łódź nie od płynie od burty. Rozhukana radością śmierć wpa dnie z pianami na pokład. Ostatnie idą minuty. Na miłość boską, prędzej, prędzej, co ży wo! Oto pod pokładami ryk nieludz ki rozdyma ściany okrętu! Palacze i służba okrętowa, wie ziona w komorach i przy maszyno wych pompach, wycięła w pień marynarzy i wali na złamanie kar ku po schodach. Pasażerowie kotłują się w cias nych korytarzach, jak raki w garn ku, mordowane wrzącą wodą. Płynna śmierć skoczyła statko wi do gardła! Puściły zapory her metyczne! Nic teraz nie pomogą, już i tak nie obsługiwane turbino we pompy i smoki Giffarda, ssące dziesiątki ton wody na minutę! Ze wszystkich wejść, otworów pędzą na pokład pasażerowie. Strach, strach, strach, gryzie ich po drgającycli z trwogi piętach, — smaga burzami po zdrętwiałych plecach. Jezus Mar ja! Dziesiątki giną od szalonego ści sku wśród ścian korytarzy i w gar dłach i klatek schodowych. Szczęśliw, kto wypadnie na po kład, będzie żył dziesięć minut dłu żej! Albowiem ostatnią, jedyną je szcze łódź ratunkową, opuszczają już marynarze ze szlupbelek przy rufie. Ostatnią łódź ratunkową 1 Jezus Mar ja! Tłumy rozpruwają sobie krtań przerażonemi krzykami — Rany boskie,, gdzie szalupy ratunkowe T — Niema szalup ratunkowych! — Marynarze uciekli! — Hańba marynarzom! 1— Łotry, psy wściekłe! O— o statnią łódź opuszczają z rufy I Tłum rzuca się na tył okrętu, w stronę marynarzy. Z kapitań skiego pomostu patrzy nań wyno sła postać w oficerskim mundu rze. To kapitan, wymachujący trwo żnie rękami i krzyczący co sił w piersiach do majtków: — Uciekajcie prędzej, na miły Bóg! Tłum wali, uciekajcie! — Czekamy na ciebie, kapita nie! — Głupstwo, uciekajcie! Ja na okręcie zostanę. Prędzej, co ży wo ! A Dick jest z wami? _— Jest, jest — odpowiada głos, nieco bliżej, jakgdyby nie od ło dzi. Kapitana nie dziwi to jed nak. On patrzy ze strachem w źrenicach na ostatnią szalupę. Oto tłum dopada rufy. Przez kilka sekund kotłuje się coś koło żórawików. To ostatni trzej marynarze wstrzymują na mo ment napór. Na moment tylko, bo wnet rozwścieczony tłum tratuje im piersi. Atoli łódź już na falach. Na posypanych smutkiem ustach ka pitana rozsiada się błysk, dziwnie dobry i jakiś nawet wesoły. Ulga niezmierna tchnie z tego oblicza. Spełnił, co było w jego mocy. U ratował możliwie najwięcej osób od okropnej śmierci. Bóg mu wy baczy, że oszukał tych tutaj, nie winnych ludzi, ale inaczej trudno było uczynić. Tymczasem tłumy nieszczęśliw ców z wyciem i płaczem rzucają się po pokładzie. Walczy się o każde koło ratun kowe. Atoli i kół ratunkowych nie staje. Ci, co mieli dosyć, sił, powydzierali drugim te ostatnie środki ratunku i skoczyli już da wno w morze. Niema już kół ratunkowych! — Ale nie, — jest jeszcze jedno, za wieszone wysoko na ścianie wieży kapitańskiej. Jest jeszcze jedno — dalej po nie na śmierć i życie. Tłum rzuca się do ściany wie zy. &etłu rąk, zakrzywionych w pazury sięga po korkowy pas. Stojący na wieży kapitan, pa trzy na to i uśmiecha się dziwnie smutnie tym razem. Koło ostatniego ratunkowego pasa dzieją się straszne rzeczy. — Ludzie skaczą sobie do oczu. O ile tylko ktoś wynioślejszy dosię ga koła, dziesiątki rąk wpija mu się w ciało i ginie pod nogami in nych. Kapitan patrzy i uśmiecha się coraz smutniej. Oto widzi teraz, jak jeden czło wiek chwyta za gardło wybladłą kobietę i dusi szponami, aby po jej trupie zbliżyć się do celu. Zna ich, to mąż i żona, ci, któ rzy do niedawna odbywali razem wieczorami przechadzkę po po kładzie okrętu. A tam znów, na lewo, dwóch in teligentnych panów wali się pię ściami po głowie i targa za rozwi chrzone włosy. To dwaj nierozłączni towarzy sze, kupcy z N. Yorku, z który mi spędzał czasem wolne godziny na grze w bridża, w okrętowem kasynie. Kapitan patrzy i uśmiecha się coraz smutniej. Wtem staje się rzecz nieoczeki wana. Po metalowej linie, wiszą cej nad ratunkowem kołem spada z góry piorunem jakiś biały głąb. Marynarz! Człowiek ów rzuca się z małpią zręcznością na ratunkowe koło, porywa je lewą ręką, potem unosi się z powrotem na linie, skacze w dół poprzez żelazną poręcz i pę dzi dołem przy pomoście. Tłumy rzucają się za nim z przeklęstwami. Atoli on wyprze dził innych znacznie. Wtiet już do padnie burty i rzuci się z pasem ra tunkowym w morze. Rzecz jednak dziwna, majtek nie przeskakuje burty, tylko na gle zmienia kierunek i pędzi co sił w stronę kapitańskiego pomostu. Kapitan napręża źrenice, patrzy i nie dowierza. Co to jest, co to jestf Jakie licho niesie tu tego zbłąkanego majtka T -n. marynarz juz przy pomoście, już wspina się po ciasnej drabi nie, dobiega kapitana i rzuca mu się do nóg. Kapitan patrzy weń z niezmiernem zdziwieniem. — Dick — Dick! Skąd się tu wziąłeś ? Murzyn nie odpowiada nic, tyl lfft rGzsz^rzs czarne i **{£** żuje szereg białych zębów. — Dick, diaczego nie wsiadłeś Murzyn śmieje się jeszcze szcze rzej. Nie mówi nic, ale mówią zań pałające na jego łbie dwie białe świeczki, patrzące w kapitana, jak w zaklętą miłość. — No gadajże. Dick! A co ma znaczyć to koło ratunkowe t I tym razem murzyn śmieje się wprawdzie dalej, ale równocześnie podnosi z ziemi białe koło i wy ciąga ręce. — Weżje, massal - A widząc, że kapitan milczy, a tylko wargi drgają mu od wrzu szenia, murzyn powtarza jeszcze: — Weź je, massa! Kapitan czuje, jak mu coś wali w piersiach i zatyka gardło. Coś się krew dziwnie tłucze po tkan kach i jakieś szpilki kłują w o czy. Czuje, że nie jest w stanie nie powiedzieć. Coś się tam dzieje ■wewnątrz klatki piersiowej i nie pozwala mu mówić. Ot zresztą poco gadać, pochyli się lepiej do tego głupiego, klęczą cego murzyna i pogładzi go po twarzy. Niech ten czarny poczuje pierwszy raz w życiu ciepła kapi tańskiej dłoni. O, tak, tak, do bry Dicku. O, jakże twarz twoja prosta i szorstka. Ale serce masz miękkie i gładkie, dobry, kochany Dicku. A czemu tak drgasz dziw nie na ciele, czemu f Tak ci jakoś dziwnie skóra chropowacieje — Co tobie Dicku f Nie widzi kapitan przez łzy, ale czuje, jak nagle głowa murzyna odwraca się i dwie gorące wargi wpijają mu się w rękę. I ludzie ci zapominają, że stoją na pomoście tonącego statku, że morze bulkoce już pod pokładem, a resztki wściekłego tłumu szarpią się u wejścia na drabinkę kapitań skiego pomostu. Nie słyszą nawet, jak tłum wyje w ich kierunku: — Śmierć marynarzom! — Ostatnie koło ratunkowe kra dną! — Śmierć psom, złodziejom! Ludzie tłoczą się przy wejściu na drabinę. Nagle jakiś siwy, wy smukły starzec rozpycha tłum na wszystkie strony. Strzałami re wolwerowemi utorował sobie dro gę i już jest na drabinie. — Oddajcie koło, zbóje, — ry czy, kierując lufę w pierś kapi tana. Jak podrzucony sprężyną mu rzyn Dick, zrywa się naprzód. — Koło dla masy, koło dla mas sy! Rozlega się suchy, browningo wy trzask. Murzyn nie wie, że jego pan chwycił się ręką za pierś i chwieje się od wysiłku. Wie tylko, że zła pał za gardło pasażera z dymią cym rewolwerem i tłucze mu cza szkę o metalową podłogę. Wie tylko, że krew oblewa mu mózg i że krzyczy chrapliwym głosem: — Koło dla massy, koło dla massy! I to jeszcze wie, że rzuca się teraz w tłum i póki mu sił stanie, będzie tak rżnął swym marynar-l skim nożem po brzuchach napiera jącego tłumu. — Koło dla massy, koło dla massy! Murzyn nie słyszy, jak kapitan krzyczy doń ostatnim, słabnącym giOseui: — Dick, rzuć im koło, Dick, — nie — za—bi—jaj, dick nie—zab. I nie widzi też, że kapitan opa dający z wysiłku ręką zesuwa pas ratunkowy poza poręcz pomostu, w tłum, napierający na wieżę roz bitków. Dick słyszy tylko młot swojego serca i swój głos okropny, rozpru wający mu gardło: — Koło dla massy, koło dla massy! Jeszcze Kle Wie. — Czy wój pański umarł w peł ni sił umysłowych ? — Jeszcze nie wiem, bo jeszcze nie otwarto testamentu wuja. ************************ Antoni Zaleski Adwokat załatwia wszelkie sprawy sądowe w Nebraska, Sta t*n I 4819 So. 24 uL Ma-0333 Classy Cleaners ► Polskie Przedsiębiorstwo £ Frank [Casey] Cherek ► właściciel. At-1413 24-ta i Vinton iiiiiiiiiiiiitauiitiiiuiKJiiiniiHiituiiiiiiuiiiicjimiiiiiiiiuiitiiHiiinn I Stockmen’s | ; 8ERYICE STATION Bracia Costello, j właściciele | Oazolina marki Mona Motor, | oliwa najprzedniejszego go gatunku i smara. i (<XwSZ£ Obsługa i zadawalała ” I Dahlman Blvd. i r ulica LSo. Omaha, Neb. imiiuamimMiiaummmraimiiiiintiiiimiiiHiamiiifBno E. V. LORIG Djamenty i Nowe Oprawy Gwarantowane dobre zegar ki po cenach niższych od fabrycznych. MIS N ulica MAriket 1105 MOwlm? po Polaku Dr* W. C* Bentz DENTYSTA MArket 0333 So.Omaha 48191/2 So. 24-ta uL Ma Powody. — Dlaczego dziś żona twoja gniewa się od ranat — Najprzód gniewała się na służącą, potem na mnie, że nie gniewam się na służącą, a teraz gniewa się na siebie, że gniewa się na służącą — rozumiesz? Czytajcie i popierajcie Gwiazdę Zachodu. CZYTAJCIE OGŁOSZENIA l Tfwvwi^rirvir-r¥vvvvvvv-rfvwvw^w Joe Levinsky, właś. 4824 South 25-ta ulica Mfwwwwwwwywww H. G. BOGACZ I RlrJflil UTMonrfmr i * * 24-ta i Bancroft At-8450 J VWWUVVVWVVVWWWWVVA Dr. J. F. Lukowsky Lekarz i Chirurg Telefon ofisu At-2428 Telefon Re*. Ha-5615 817-818 W.O.W. Bldg. 14-ta i Fanuuu ul. Omaha Re*. 2613 So. 33-cia ul. Ofis Ma-0077 Rez. Ma-3166 Skład groseryjny i produktów mięsnych Grzeczna usługa— niskie ceny < > i ■ KRYJCIE stare gonty pier wszorzędnym mater jąłem na dachy. Nasza praca gwarantowana Frań. M. Olechoski 3960 “I” ulica Ma-4373 i Drugs, Tobacco, Ice Cream | and Candy City Drug Storę Tel. Ma-0173 i 24-ta i J nL i psiiiiiimmaiinmimin McKOWN Dom Pogrzebowy Grzeczna katolicka usługa. 13-ta ulica ColumbusJleb. Dr. Jan Chaloupka CHIRUO I LElCAftS Ofis. Ma-0773 Res. Ma-4201 4803 So. 24-ta ulica pffil^w)aw!>a>a>aała>aMiuitiMmiiułuaaa« Konstanty Konat . .właściciel. PIEKARNI pod naiw« •‘Białego Orła" Market SOOU 4484 So. W! «Ł SSIlBaHBiaaBHMWMMMWSIiBSBaMiaiMBi Dr. C. C. Lukowsky DENTYSTA 1 Telefon ofisu Ja-0237 Telefon Rez. Ma-4422 817-818 W.O.W. Bldg. j 14-ta i Farnam ul. Omaha Rez. 5228 So. 23-cia ul. mana ul. LARKIN FUNERAL HOME ++■»++++• Telefony: Ma-0493—Ma-0494—Ja-0494 4428 South 24-ta ulica South Omaha, Nebraska V^^^^WJ«OpY-Korieniami irsa?.;Jisst“-S(y C.GROBLEWSKI (u CO..Ptvmn..th Pa Cena ż«m ALBERT I yWMWWWWHWMMWIą. Zapomniane i Zanied- f bane Groby... f > lest najsmutniejszym widm kłem 1 pokazuje ulew- i dzlęcznjźć .dla— Ojca, Matki, Męża lub Żony żądny dobry katolik nie sanie dba grób swych umarłych. Na} lepszy kamień pe najniższej cw u<e możecie znaleźć w na J wiek ssej fabryce kamieni— Frań. Svoboda 1215-1225 South 13-ta ulica. , Omaha, Kebraska Przyjdźcie mnie odwiedzid albo piszcie po katalog. Czytajcie Gwiazdę Zachodu Jedyne Polskie Pismo na Zachodzie Wytnij kupon i prześlij go do— '.Ł Gwiazda Zachodu 5029 South 24ta ulica SOUTH OMAHA, NBR. W załączenia przesyłam Panom $2.00 jako prenume ratę za GWIAZDĘ ZACHODU na rok następny. Imię i Nazwisko. Ulica.... Miasto... Stan.