Newspaper Page Text
KORDECKI Powieść Historyczna e<®(*)6K> przez J. L KRASZEWSKIEGO Z uszanowaniem, w milczeniu, zno wu spojrzeli na przeora przytomni i słowem mu się nikt nie sprzeciwił, trafiał do przekonania wszystkich. —A teras — dodał Kordecki do szlachty — pójdźmy mury obejrzeć i żołnierza pokrzepić. To mówiąc narzucił swój płaszcz i poprzedzając gości, ruszył ze swej celi ku korytarzom w podwórce, od strony północnej zaczynając prze gląd hetmański, z wodza powagą, na tchnieniem, ze spokojem kapłan, z męstwem żołnierza. Działa Już wszy stkie milczały. Razpalone ich paszcze dymiły Jeszcze wśród chłodu nocy, o krywając się parą. Jakby ze znużenia przy nich leżał ład, puszkarze pod na młotkami, jedni modląc się na różań cach. drudzy pożywając posiłek wie czorny, inni gwarząc o wypadkach dnia tego. Żadna śmierć nie zasmuci ła początku walki w twjerdzy, a choć Miller silił się wyłom zrobić w słab szych murach od północy, to Jeszcze i jednej nie skruszył dotąd cegiełki. W Jednem miejscu weselszy śmiech i gwar ludzi zastanowił przeora. Jakaś postać w ciemności, na mur się pra wie wdrapawszy, rzucała coś żołnie rzom. Przelękły Zamojski, widząc ko goś z zewnątrz się wydobywającego, poskoczył z wołaniem: —Kto to? co to Jest? Głowa w płachty owinięta odpowie działa mu z za muru: —Sługa Matki Boskiej! nic to, młe CZOtKU aoorouzicju, mc: 10 ja., nuua sługa Najświętszej Panny Często chowskiej. przyniosłam żołnierzom trochę szwedzkich gruszek. Sama już nie ukąszę ich, bo zębów nie mam; oni niech się pożywią. —Jakież to gruszki szwedzkie? — podchwycił Zamojski. żołnierze się śmiali 1 zbierali .po blankowantu rozypane kule różnego kalibru, które stara żebraczka im rzu cała, uzbierawszy ich od rana dobry zapas. Przeor nadszedł i twarz mu się rozpogodziła. —To nasza ranna, którąśmy to wi dzieli pod murami, pomocnica. Widzi cie, w amunicję nas opatruje. Weźcie, weźcie, od przybytku głowa nie boli, i to dar Boży ; kto wie. jak długo się pociągnie oblężenie, zapas nie skodzt. —Ale jakże się na mur wdrapała? — spytał miecznik. —Bóg to wie — odpowiedział Kor decki — źle tylko, że może nieprzy jacielowi wskazać drogę.' —Nie bójcie się, nie bójcie; Szwed tu nie wlezie — rzekła Kostucha — to moja chata, a ja swojego kąta o bronię . Po murze iść, jak po wscho dach. a tu I bramka jeszcze i gzem sy Nic osobliwego nie dokazalam Brat Paweł puścić nie chciał, że póź no musiałam tędy oddać, co się zebra ło Dobranoc panom, bo mnie czas odpocząć, życzę spokojnej nocy! Szwedzi śpią — sza! nie budźmy licha, kiedy śpi luli, luli! Głos schodził, słabnął 1 ustał ... xvra. Jak klasztor Matkę Bożą uczcił u roczyście, I co Miller wyczytał w Kordeckiego tlicie. Nas* Jutr* była niedziela i święto I Ofiarowania Najświętszej Panny Oblężenie nie mogło przerwać nabo żeństwa uroczystego, które przeor rozporządził wcześnie ze zwykłą wy stawnością, bo to był dzień Jej pa miątką uzacniony, który wśród nie bezpieczeństwa obchodzić chciano gor liwłsj jeszcze, njł zwyczajnie. Koniec ki sam śpiewał sumę przed ołtarzem Marji z tem świętem przejęciem, z tym zapałem ognistym, co Jak iskra rozpala, kogo dotknie; i gdy dnia tego przypadające we mszy słowa od śpiewał: — “Dusza mojs pożąda I omdlewa, pragnąc wnijść do domu Bożego, serce moje i ciało drżą z ra dości do Boga żywego” — znać było. że wyrazy te płynęły mu z duszy, że ich zimno nie powtórzyły usta, ale aię wyrwały z uczuciem, z uniesie niem z zapałem I mury kościoła drżały od śpiewu, od muzyki, od dzwonów bicia, a Szwed, jakby zawstydzony — milczał Ksiądz Jan Stradomski miał dnia tego rzewne kazanie, które poruszyło serce wszystkich I wlało męstwo w złęknionych, potrzebujących nłeustan nej podniety, aby ich duch nie opuś cił. Twarz Kordeckiego jasna, ufna. blaskiem wiary świecąca, była drugą mową całą, była najlepszym bodźcem f do odwagi... Na Jego ramionach leża ły losy tylu ludzi, świętości tak dro gich, a on stał spokojny. Z wołaniem do Boga: "święty" znowu wyszli wszyscy obejść mury z Przenajświęt szym Sakramentem. Wysunęły się chorągwie, powiały z wiatrami wize runki świętych srebrny krzyż dźwi gnął się nad strzelnice, wysypał się zantral lud gromadnie. Szwedzi patrzę U w zdumieniu, osłupieniu, jak na coś niepojętego dla nich, na ten spo kój modlitwy po wczorajszym d«i«> grzmocie. Śpiewy przejmowały icb jakimś niepojętym strachem. Gorzej było w obozie polskim: tu zgryzota sumienia, tu żal ciężki panował: wszy ■cy z odkrytemi głowami witali pro cesję daleka, czując przytomność Boża na tych uświęconych murach. Ich dłonie, skalane podntsieniem o ręża na świętości własne, ciężyły bez władnie, nie mogąc złożyć się do mod lltwy, spadały ku ziemi; czoła pokut niczo jkłonlły się przyklękały kolana, Ireszcz przejmował, a ze śpiewem, co Ich dochodził, zdawały się słyszeć przekleństwo, odrzucenie, wyrok ska nijacy Ich na wyłączenie z bratniego grona, które krzyż łączył. Milczenie głuche, przeciągłe, grobo we, weschnienieniami tylko przerywa ne, panowało nad tą częścią obozu: szwedzkie blużnierstwa, śmiechy bez bożnych, co urągali uroczystości, nie mogąc jej dzielić wobec tej Arki któ rą niesiono na postrach Filistynów, miotane obelgi 1 przekleństwa naj boleśniej Polakom czuć się dawały. Widzieli dziś komu rękę podali, kogo posiłkowali i przeciw komu; pozna wali, że samobójcy targnęli się na siebie samych, na to, co mieli naj droższego w świecie — na wiarę! Ktoby wówczas spojrzał na Pola ków w obozie szwedzkim stojących, na pobladłe ich twarze, na zmartwia łe usta, chmurne czoła, nie wróżyłby Gustawowi długiego związku z nimi. Wobec religijnego obrządku odsko czyły od siebie te dwie związane, ale ntezrosłe części nieforepmej całości i s*ozr,o patrzy:y jak wrogi. wcjhard nawet, nie Polak katolik tylko, uda jąc wesele, czul się niespokojnym; dźwięk dzwonów i śpiew zdawały mu się czynić wyrzuty Miller takie patrzał, niecierpliwił się trochę, ale mu to było obojętne, 2artowaćby był chciał, a żart mu nie szedł, bo za czary Jakieś uważał ten obchód, a czarów się obawiał. Odwra cał głowę, krył oczy. rzucał się nie spokojny, rad, żeby to rychlej ustało. —No! długoż ci mnisi, pod pozorem nabożeństwa, zwodzić 1 nudzić mnie będą? — zawołał w ostatku zniecier pliwiony — każę dać ognia do ich chorągwi ł bałwochwaiczycn obrazów Czemu mi nie przysyłają odpowiedzi ? A! tyś katolik — odwrócił się do Wejharda r przekąsem — powiedzże, długo to jeszcze potrwa?. —Skończy się około południa'—od powiedział hrabia poważnie. Ale i południe nadeszło, a z klasz toru śpiewy, dzwonów dźwięki docho dziły, procesja krążyła jeszcze, powie wały chorągwie. Gdy tak pobożnie za Świętem Cia łem umęczonego Boga idą wszyscy dokoła murów, ledwie chorzy i nie dołęgi pozostali po Izbach, — stary Lassota wywlókł się także z wnuczką swoją, a Krzysztoporski w tłumnie szlachty siwą, ołysiałą głową, ponu rą i groźną twarzą górował. Wzrok jego, zasępiony brwią nawisłą a zim ny i chmurny, ciężko obracał się do koła; szedł ale się nie modlił, Jakby mu kamień usta nacisnął. Postać to była poważna, lecz straszna; starzec z wyrazem siły i niepokonanej woli na czole, ustami dumnemi, sllneml barki i ruchami gwałtownemi Jak dusza. Znać było w rysach, znać w zmarszczkach głębokich, że silne na miętności życie Jego przepaliły, że cierpiał, używał 1 bolał, a walczył, nie poddając się do końca. Ciężka sza blica wlokła się za nim, brzękając po bruku, Jakby się na niego skarżyła; Jedną ręką trzymał się w bok, w dru giej niośł pogniecioną czapkę'z kitą. Oblicze to, podniesione nad tłum wzrostem Krzysztoporskiego, przera żało zamarłym na niero wyrazem u poru 1 samowoli. Znać myślą był gdzieindziej, bo wzrok błądzi! nieu ważny, szklany, to tu, to ówdzie zwra cając się, z Jedną ciągle,dziką obojęt nością, z duszy na wierzch wypędzo ną. Opodal nieco szedł Lassota, zła many wiekiem wsparty na wnuczce tylko na twarz dziwny występowa mu rumieniec, bo czuł, choć nie w! dział jeszcze nieprzyjaciela swojegc w tłumie. X chciał się modlić, a zry wała mu się w ustach poczęta modli twa; drgał, ile razy go kto dotknął na każdy szelest głowę odwracał, sło wa marły na wargach, oko z księg zbiegało na lud, z ludu na księgę Hanna podtrzymywała go i śpiewała pieśń szybko, żywo. Jakby nią chciała myśl jakąś w sobie przygłuszyć, cze goś zapomnieć, do czegoś się ośmie lić. Podniesiona głowa Krzysztoporski* go, wciąż z obojętnem wejrzeniem stała nad tłumem 1 długo, długc wzrok Jego szklany nie objawiał ni< krom Jednostajnego cierpienia. Nagi* oczy Jego zaiskrzyły się zabłysły, JaV ogniem piorunowym, głowa rzuciła się na ramiona, wargi zatrzęsły sl* konwulsyjnie i włos pozostały na czaszce zdawał najeżać; ręka ścisnęła szablę, posunął się żywo — ł stanął Ais lud popychał go z sobą i unosił dalej. Szedł, ale już Inaczej, krokiem urywanym, namiętnym, jakby go co pędziło i wstrzymywało. Oczy,, utk wione w jedno miejsce, znijść z niego nie mogły; zobaczył Lassotę, a przy nim dziecię, pociechę, nadzieję! On nie miał nikogo; jego życie płynęło, jak krwią zakrwawiony strumień wśród błot zapadłych. Tamtemu Bóg promieniem jasnym ustroił czoło zmarszczone: jemu wszystko odebrał i zostawił go samego znękanego, zbo lałego. Chęć zemsty przeleciała przez głowę, złość i gniew obudziły się w sercu, ale oko padło mimowolnie na Ciało Chrystusa, na świętość. I czy raz pierwszy w duszy jego obudziło się coś niepojętego, ręka o puściła szablę, wzrok upadł na zie mię, piersi ulżyło westchnienie. Zasta nowił się 1 tłum go popychał, a wzrok jego znowu padł na żywego Boga; Krzysztoporski uczuł się świętokrad cą, idąc z uczuciem zemsty za Tym, który wszystko zabójcom swoim prze baczył. Ale to była chwila tylko, chwila jak promyk słońca w zimie, przelotna i krótka, i Krzysztoporski znowu zapłonął gniewem, znów chwy cił oręż, znów oko krwawe, posępne, straszne żądzą zemsty, zwrócił na starca, jakby go niem chciał pożreć. I rzekłbyś, że tę potęgę wzroku u czuł schorzały starzec; zadrżał także, zaniepokoił się zatrzymał siły go o puszczały; odwrócił oczy i wrogie wej rżenia spotkały się z sobą. Zwarli się jak mieczami, jakby barki z barkami się ścięły. Nic odmalować nie potrafi tej chwili krótkiej, w której ich oczy same stoczyły walkę śmiertelną: wle pili je w siebie, jakby się wyzywali, a żaden ustąpić nie chciał, i stali oba i patrzeli, a jedli się wzajemnie. Całe życie, cała ich siła zbiegła do zakrwa wionych oczów; uczuli, jakby życie przez nie uciekało, i po walce złama ni zostali i bezsilni. Krzysztoporski stał jak wryty, wnuczka ciągnęła starca: on pierwszy wrócił do modlit wy ustami, choć jej Jeszcze zakrwa wione serce nie rozumiało długo, pierwszy on przebaczył w Imię Boże. Nikt nie spostrzegł tego dramatu jednej chwili, nikt a raczej jedne tyl ko obce oczy. Stara żebraczka, któ rą wpuszczono do twierdzy na nabo żeństwo z resztą kul, co ich wczoraj przez mur przerzucić nie zdążyła, szła także za procesją, ale ze zmie nioną twarzą. Wzrok jej osmutniały i niespokojny wyszukał w tłumie tych dwóch ludzi 1 wracał ku nim nieustan i nie. Śmiech, co jej usta wyginał zwy kle, zbiegł z warg zmarszczonych, które posępny wyraz przybrały. Szła i patrzała, a oczy Jej radeby się ro i zedrzeć na dwoje; to padały na star ca. to na Krzysztoporskiego, z litoś cią 1 strachem naprzemiąnf to na Hannę, na którą z niewysłowionym miłości spoglądała wyrazem. Długo tak szła aż pod drzwi kościelne, i gdy się dwaj nieprzyjaciele zwarli oczyma, zadrżała, odwróciła się, poz nała, co się w ich duszy działo, stanę ła jak przykuta w miejscu i Już nie nowróciła do kaplicy. Wsparła się o mur i pozostała przy nim, coś szep cząc czegoś się miotając dziwnie; lecz, że ją zdawna miano za szaloną, nikt na nie zważał. Wszyscy wyszli z kościoła i dopie ro wówczas w puste jego mury, ka dzidłem i modlitwą świeżą przesiąkł#, wstąpiła powoli żebraczka, wprost idąc przed obraz Bogarodzicy. Tu padła krzyżem na posadzkę 1 tak zo | stała, dopóki jej zakrystjan wyjść nie j rozkazał, zamykając kaplicę. 1 Tymczasem Miller czekał 1 złościł się bezsilnie, aż wreszcie nlerychło przyniesiono mu list przeora. Wiemy już jego odpowiedź. Wejhard, który na widok posłańca nadbiegł, spo dziewając się tryumfu, punktów ugo dy lub czegoś podobnego, czytał list jenerałowi. Szwed poskoczył z miej sca, usłyszawszy odpowiedź przeora, choć była pokorna i uszanowania peł na. Ale ten spokój mnichów, to ich zaufanie, mimo ogromnych sił szwedz kich, ta śmiałość wśród otaczającego niebezpieczeństwa, którego nie zda wali się widzieć i uznawać, w głowie mu się nie mieściła. —To szaleńcy! — zawołał. —To tylko mnichy — odrzekł Wel hard — gdyby tam był choć jeden żołnierz, nauczyłby ich, co im grozi. List Kordeckiego czytano. Przeor przybrał w nim nową dla siebie pos tać dyplomaty-kapłana. Wywijał się, Jak mógł, z millerowskicn zagadnień "Naszem powołaniem — pisał — jest nie wybierać królów, ale naznaczo nym od Boga dotrwać w raz poświę conej wierze." —O! to już co lnnegol —- rzekł Szwed — nie uznają znowu króla szwedzkiego buntownicy! “Wybranym — czytał Wejhard, za kąsając wargi — dochowujemy nie złomnie posłuszeństwa i wierności wszyscy z tem miejscem świętem, któ re dotychczas zawsze, jako w protek cji, tak w weneracji wielkiej królów zostawało, nie ręką ale naszą zakon nością napomnienl do tego. Widzieliś my rozkaz orężną, gdy to nie nasza jest potencji królów przeciwlć się, króla J. M’ szwedzkiego, ale ponie waż załogę dostateczną mamy, którą wszelkie najazdy swawolnych_ —Najazdy swawolnych!— zakrzyk nął Miller zajadle, biorąc to do siebie i czytającemu każąc powtarzać Wej hardowi — ha! mnie to tak częstują 1 waścl, panie hrabio. Czytajmy da lej... Gdy Wejhard doszedł do miejsca, w którem przeor różnicę Częstocho wy od Jasnej Córy położył, Miller począł się znów arożyć, rzucać i łajać 1 nie dał już kończyć czytania listu. —Słyszysz ? — rzekł do posłańca — chytrym mnichom za całą odpo wiedź ponieś słowa moje; Zniszcze nie ich czeka! w gruz i popioły ten ich kurnik obrócę! To mówiąc, odegnał go i natych miast siadł na koń, gotując się całą siłę wywrzeć na klasztor. XIX Jak mężnie szturmy szwedzkie za łoga odpiera, Wejhard sposób wymyśli! I ręce zaciera. Dzień to był straszny dla oblężo nych, ale Kordecki zaraz po nabożeń stwie sam stanął na murach i w nat chnieniu, rozpłomieniony ciągiem mod litwy. Zamojski, co się spodziewał do wodzić i był pewien, że jego znajo mość sztuki rycerskiej wielką tu bę dzie pomocą. Czarniecki i inna sziach ta uznali hetmana w przeorze. Nikt ust nie śmiał otworzyć. Inny to był już człowiek i potęga jego słowa, jego skinienia tak była wielka, że jej nikt, nawet miłość własna wojaków sta rych sprzeciwić się nie mogła, Pogod na była twarz jego, wzrost zdawał się olbrzymieć, głosdwoić, myśl obej mowała wszystko i przewidywała, jak widzeniem przyszłości, to, co się stać miało. Jeszcze się Szwedzi nie byli zgarnę li do usypanych naprędce pięciu swych bateryj, z których żywy ogień postanowił Miller zwrócić na klasztor w nadziei, że go zapali, a już poda chach wszystkich, po drewnianych bu dowiach ludzie, woda, haki, mokre o pony 1 stróżowie byli gotowi. Kordec ki sam to wszystko przysposobił zaw czasu. Miecznik, spoglądając z po dziwieniem i czcią, milczący stanął pod rokazy przeora.. Jemu dostało się strzec baszty i części kortyny północnej, Czarnieć Kteiuu uowuuzlwo nau luazmi usta wionymi na północo-wschodzie; Mo szyńki wziął wydział od wschodu, Skórzewski i Krzysztoporski od po łudnia i połudnlo- wschodu. Lud czer niał na murach dokoła. Do dział go towych niewiasty, dzieci, księża sami nosili kule, zataczali kamfenie i drze wo. W dziedzińcach szybko wdziewa no zbroje, opatrywano rusznice i szczęk oręża zewsząd słyszeć się da wał. Tymczasem z rozkazu przeora, dla dodania serca żołnierzom i Jakby na urągowisko Szwedowi, na górnej wie życy zabrzmiała muzyka klasztorna 1 starą pieśnią wojenną: Bogarodzica Dziewica. Kto żyw, z przejęciem wtórował, aż po okolicy rozegł się ten hymn i uderzył znowu uszy i serca Polaków u Szweda będących, którzy mu wtó rować nie mogli. Oni nie warci już byli śpiewać Bogarodzicy. —Wszystko w pogotowiu! — wołał Kordecki — ale nie nasza rzecz po czynać; czekamy, niech Szwedzi pier wsi się odezwą; pomnijmy, że się im i tylko bronimy. I pleśń wśród ciszy rozlewa się da leko, wspaniale, jak rzeka srebrysta. Każdy stał w miejscu, spoglądał i cze kał. W obozie Szweda widać było ruch wielki, trąby i kotły zwoływały lud pod chorągwie starszyzna prze latywała na koniach, hufce ściśnięte j przechodziły na stanowiska, w bater i jach świeżo usypanych Celowano puł [ kownikami, z księciem Heskim, Sa ! dowsktm i Wejhardem, stanął na i wzgórku i patrzał. Pięć bateryj, w ciągu nocy przygo towanych, zagrażało Jaśnej Górze: pierwsza naprzeciw samego klasztoru na dachy jego zdawała się wymierzo ną; druga czterodziałowa, dalej nie co ku Częstochowie posunięta była; trzecia, największa, z boku od dwóch pierwszych z północy wymierzona, bardzo mocna z koszów plecionych zbita, którą Szwedzi przez te dni przy li gotowali, wodą polewana i odmarzła, najstraszniejszy miała pozór: w niej dział ośm stało, obwarowanych szań cem twardym-i podniosłym; dwie o statnie ustawiono od kościoła świętej i nanmry i uu zdcuOuii. Chwila oczekiwania przerażającą byia dla żołnierza w Częstochowie, szczęściem niedługo potrwała: Szwed szybkoslę gotował. Kordecki chodził, zachęcał, rozgrzewał i ukląkł wresz cie na stopniach bastjonu, wołając: Módlmy aię: Zdrowaś Maryja! ... Cicha modlitwa, która kończyła j głośną Bogarodzicę, poprzedziła wy strzał szwedzki. Ale razem z nim o dezwała się znowu muzyka starą pieś nią kościelną, która serce podniosła. Zadymiły baterje, huk rozległ się i straszliwy, i bomby, kule, granaty, karkasy, z ogniem, ze śmiercią wzle cialy nad mury klasztorne. —Teraz w imię Boże ognia! — za wołał przeor, wznosząc do góry krzy żem Pańskim uzbrojoną rękę — og nia! ! Odpowiedziały razem działa jasno górskie, a na mury posunęli się zew sząd żołnierze, bo piechota szwedzka, minąwszy strzał działowy, biegła do szturmu. Na dachach gorzały bom by rzucone, ale ogień gasili stróżowie w podwórzach kule padały gradem, mijając żołnierza; jeden, żle skiero wane, przenosiły klasztor i kościół, drugie ich nie dosięgały. Śpiew na chwałę Marji brzmiał ciągle i głuszył chwilami rozlegające się po górach strzałów grzmoty. Przeor z krzyżem szedł i śpiewał, zatrzymując etę przy zlęknionych, błogosławiąc mężnych. Gdy po pierwszej chwili przestrachu, po kilku wystrzałach szwedzkich nie szkodliwych nikt nie padł, a wszyscy, jakby cudem, ujrzeli się cali, z no wym zapałem każdy się rzucił do wal ki. Działa szwedzkie, na baterjach u s ta wionę, dość szczęśliwie napastowa no kulami, a z ręcznej strzelby rażo no bliżej się podkradającą piechotę. Wśród tego zgiełku wojennego nie ustraszona żebraczka, która przed chwilą wyszła z posłańcem za mury, przechadzała się spokojnie, Jak gdyby wśród lasu zbierała jagody lub grzy by, kule szwedzkie do fartucha gro madząc. Strzelano do niej napróźno, nie jej zastraszyć nie mogło; powol nym krokiem szła dalej, stawała, wra cała nie zważając na świszczące nad nią kule. Zajadłość Szwedów, którzy wysila li się na pokonanie tej garści, a do piąć nawet nie mogli, by ją nabawili strachu, dochodziła do najwyższego, stopnia. W przestankach odzywająca się Jeszcze muzyka dokuczała im, Jak harda. Wszystko napróźno. W kilku miejscach błysnął pożądany płomyk, ale zaledwie się ukazawszy, gasnął i dym tylko działowy otaczał twierdzę. Szwedzi padali od kul Jasnej Góry, z dział i śmigownic miotanych, a tak cemie mierzonych losem, choć niemi wprawne kierowały ręcę, że ilekroć pokusili się Szwedzi ku górze, odpar ci zostali ze znaczną szkodą. Słabe mury północne wytrzymywały nadspo dziewanie. . Tak przeszły szybko godziny do wieczora wśród huku dział, wśród muzyki na wieży, wśród krzątania w obozie i klasztorze. Miller wysilał się na gęste strzały. Kordecki mu odpo wiadał powolniej, ale ciągle i bronił od rzuconego ognia. Większa część ludu janogórskiego ze śpiewem ocho czym spełniała poruczone sobie prace Wszyscy prawie mieli u pasa lub na szyi różańce, na piersi blaszane obraz ki Najświętszej Panny, a w ustach chwałę Patronki. Szlachta stała na wyznaczonych miejscach, kierując o broną i ludem z gorliwością niezwal czoną. Bójaźliwsi tylko, słabi, starce, niewiasty i dzieci w głębi zabudowań klęczeli na modlitwie. Mnisi, którzy nie mieli wyznaczonych stanowisk i dozoru, szli tymczasem, jak innych dni. na nabożeństwo o zwykłej godzi nie, dzwon ich zwoływał w chwilach ąchanie —a— Neuralgiczny Ból w Głowie lub Nerwowy Ból Głowy ulać trochę Żmijeczniku na dłoń i wahnąć zapach dobrze kilka razy. Zadziwisz sie iezo szybkiem działaniem! ŻMIJECZNIK jest także bardzo skuteczny na bole Reumatyczne, Kłucia lub ból w Bo kach, Piersiach lub w Krzyżu, Wywichnie nia, bolące lub znużone muszkuły i t. C. Cena 35c 6Sc i $1.25 “NATRZYJ GDZIE BOLI" Albert G. Groblewski and Co. Dept. 30 Plymouth, Pa. WHITE EAGLE GARAGE Gwarantowana reparacja samochodów, kompletny zapas opon 1 wężów kołowych. Części 1 przybory wszelkiego gatunku Reperujemy baterje. Stacja Gazolinowa Fryderyk (Fred) Łanocha, właś. 33-cla i “Ł” ulica SOUTH OMAHA . Tel. MArket 2213 X E. A. RTZNAR Jedyny Polski Skład ... WĘGLA I PASZY ... w South Omaha 3602 “L” ulica Telefon MArket 2000 1 vrtWrtVVWWAVWWW Zapomniane i Zanied bane Groby... jest najsmutniejszym wld*> kłem i pokazuje niew dzięczność dla... Ojca, Matki, Męia lub Żony żaden dobry katolik nie zanied ba grobu swych umarłych. Naj lepszy kamień po najniższej ce. nie możecie znaleźć w najwięk szej fabryce kamieni— Frań. Svobocla P Przyjdźcie mnie odwiedzić albę ij® piszcie po katalog. 1 1215-1225 South 13-ta ulica | Omaha, Nebraska " WWWIMUMMMMMś regułą zakonną opisanych, a chór na pełniały razem głosy modlitwy Iwrza wa niedalekiego boju, od którego I trzęsły się okna i chwiać zdawały mury. Niekiedy padająca kula za sobą obłam ściany niosła, trzask ła miącej się krokwi na dachu, wołanie j stróżów, chlust wody przerywały sil niej jednostajny śpiew mnichów. Kordecki był razem wszędzie: i na modlitwie z braćmi i na murach z żołnierzem; rzekłbyś, że się podwajał. Głos Jego brzmiał donośnie na wszyst kie strony, a pogodne oblicze ukazy wało się niespodzianie, przewodnicząc do śpiewu i boju. Chwilami tylko wpadał w głębokie zamyślenie, pro rocze, posępne, jak gdyby postrzegał przed sobą wszystkie przyszłości klęski i ofiary, jakby go duch przenosił w cięższe jeszcze czasy, któ rym i wodzów proroków zabraknąć miało. Niekiedy łza zabłysła mu na oku, ale prędko spaliła ją na licu od waga, i mnich-wódz z przytomnością żołnierza, co wzrósł w bojach, znowu wydawał rozkazy, znowu zachęcał i kierował. Noc nadchodząca uśmierzyła na paść i dozwoliła zwolnić obronę. Szwe dzi, ufni w siły swoje i przewagę, chcieli swobodnie odpocząć, a zakon - muzi Dyn, ze się opamiętają, po całodniowym gwarze. Obóz Jeszcze szumiał, Jak oddalająca się chmura. Między wodzami, których zwołano na radę, znać było waśń jakąś i rozsia nie niechęci. Miller w duchu obwiniał o wszystko Wejharda, który go na mówił rzucić Się na ten — Jak go na zywał — kurnik. Widział Już, że z mnichami tak łatwo mu nie pójdzie, jak sądził; wstydził się odstąpić z niczem. Myślał, że przyszedłszy, za garnie, zbogaci się i wróci, a tu za bierało się na formalne, długie obłęże nie, w którem bez dział szturmowych obejść się było trudno. Dzień ubiegły dowiódł musilniej jeszcze, że małe je go połowę działa nie podołają, tym murom i odwadze, że zakonników huk i stukot, groźby i łajania nie za straszą. Wejhard, preśladowany wy mówkami, widocznie unikał Millera, który nań kwaśno spoglądał. Sadow ski milcząc spełniał, co mu było po lecone, bez zbytku gorliwości, ale ści śle. Kaliński zajmował się ciągle to przypochlebianiem Wejhardowi, to na wszelki wypadek usiłując sobie pozys kać względy Millera, przed którym się płaszczył, starał się na każde jego