Newspaper Page Text
rczyłzjemówił 6 Grudnia 1902 DODATEK KAROL DICKENS.' Noc Wigilijna Przekład z angielskiego. I A S Z Y jak jedno, lecz tutaj każde z osobna zachowywało się, jak czterdzieści. Skutkiem tego panowała olbrzymia wrzawa, ale nikt 'nie zdawał się sobie co z tego robić, przeciwnie, matka i córka śmiały się serdecznie i cieszyły się tem bardzo córka, wmieszawszy się w zabawę, została przez młodych rabusiów złupiona niemiłosiernie. Czegóżbym ja nie dał, aby być jednym z nich! A jednakże nie mógłbym okazać się tak szor stkim, nie, nie! Za wszystkie skarby świata nie byłbym zmierzwił tych gładko uczesanych włosów, nie byłbym też ośmielił się w żaden sposób zerwać tego małego trzewika. Nie mógłbym również obejmować jej w pa sie, jak to te nicponie czyniły, gdyż obawiałbym się, że ręka moja zostanie W tej pozycyi naokoło jej pasa i nigdy już nie wyprostuje się. Mimo to, wyznaję szczerze, pragnąłbym dotknąć jej ust chciałbym ją pytać, aby je musiała otworzyć, patrzeć na jej spu szczone w dół oczy i nigdy nie wywołać rumieńca rozpuścić swobodnie włosy, których jeden cal byłby nieocenioną pamiątką krótko mówiąc, pragnąłbym posiadać całą swobodę dziecka w połączeniu z wie kiem mężczyzny, aby módz ją należycie ocenić. Lecz w tej chwili rozległo się pukanie i taki na tychmiast powstał pęd ku drzwiom, że ona uśmie chnięta i ,z suknią w nieładzie została porwana przez rozigraną i krzyczącą gromadkę, aby powitać ojca wchodzącego z człowiekiem, obładowanym gwiazdko wymi podarkami i zabawkami. Teraz, wśród krzyku i wrzawy nastąpił atak na bezbronnego posłańca. Dzieci wdrapywały się na nie-, go po krzesłach, jak po drabinach, aby zanurzyć ręce w jego kieszeniach, pozbawić go paczek, chwytać za krawat, wieszać się na szyi, siadać mu na grzbiet i kopać go po nogach, a wszysko to czyniły z radości, której oprzeć się nie były zdolne. A obok tego okrzyki podziwu i uciechy, któremi witano zawartość każdej, choćby najmniejszej paczki! Ile tu radości, wdzięczności i zachwytu! To wszystko nie da się opisać. Niechaj tedy wy starczy wiadomość, że ostatecznie dzieci wraz ze swe mi podarkami opuściły pokój i udały się na piętro, gdzie położono je do łóżek, aby tam już pozostały. A gdy teraz Scrooge ujrzał, jak ojciec tej rodzi ny przytulił serdecznie do łona młodą kobietę i wraz z nią i z jej matką zasiadł przy kominku gdy pomy ślał sobie, że i on mógł być ojcem takich miluteń kich i pełnych nadziei stworzeń i że w samotnej zi mie jego życia mogła była przecie kiedy niekiedy za kwitnąć wiosna—twarz jego spochmurniąła jeszcze bardziej, niż dotychczas. —Bello—ozwał eię w tej chwili młody mężczy zna, zwracając się ze śmiechem do swej małżonki— widziałem dziś po południu twego starego przyjaciela. rK —Kogoż to? —Szczura! —Cóż znowu! Ah, wiem już, wiem—dodała po chwili, śmiejąc się równie szczerze, jak on.—Mr. Scrooge. —Tak, mr. Scrooge. Przechodziłem koło okna je go kantora, a ponieważ nie było zasłonięte i wewnątrz świeciło się, przelo musiałem go widzieć. Towarzysz jego umiera, a on siedzi tam samotny, samotny—jak sądzę—w całym świecie. —Duchu—przemówił Scrooge drżącym głosem— uprowadź mię stąd... —Powiedziałem ci, że to są cienie z minionych czasów—odparł duch—nie wiii mnie za to, że są one takimi, jakimi je widzisz. —Prowadź mnie stąd—zawołał Scrooge—nie mo gę tego znieść! Zwrócił się ku duchowi, a widząc, że oblicze jego w dziwny sposób przybrało poszczególne rysy wszy stkich tych twarzy, które tu widział—rzucił się na niego z okrzykiem: —Opuść mię, uprowadź mię stąd! Nie dręcz mię dłużej! W toku walki—jeżeli to wogóle można było na zwać walką, bo duch, nie zdawał się wcale odczuwać wysiłków zapaśnika -zauważył Scrooge, że nad głową ducha unosi się jasny i wysoki płomień ślepy in stynkt mu, że ten płomień pozostaje w zwią- zku wpływem ducha, chwycił przeto gasidło i wtło na głowę ducha. Duch skulił się tak, że gasidło okryło całą jego postać ale jakkolwiek Scrooge przyduszał go całą si łą, nie mógł jednak stłumić światła, które jasnymi promieniami rozbiegało się po podłodze. Scrooge uczuł, że opada z sił i że owłada nim niepokonana senność, a równocześnie spostrzegł, że znajduje się w swojej sypialni. Na pożegnanie tedy raz jeszcze pocisnął gasidło, poczem znalazł zaledwie tyle czasu, aby ^dowlec się do łóżka i zaraz zapadł w sen głęboki. TRZECIA ZWROTKA. Drugi z zapowiedzianych duchów. Scrooge obudził się wśród doniosłego chrapania i natychmiast usiadł prosto na łóżku, aby pozbierać myśli. Tym razem nikt nie potrzebował mówić mu, że jest właśnie godzina pierwsza. Czuł, że obudził się o właściwej porze i w tym wyraźnym celn, aby od być konferencyę z drugim gościem, przysłanym mu za pośrednictwem Jakóba Marleya. Na myśl jednak, że która z kotar jego łóżka mogłaby zostać odsunięta przez nowego upiora, przebiegł jego członki niemiły dreszcz, sam przeto własnemi rękoma rozsunął kotary.. Potem położył się nanowo i i postanowił dokła dnie uważać na wszystko, chciał bowiem pierwszy o-1 dezwać się do dacha w chwili jego pojawienia się, pragnął nie być zaskoczony niespodzianie, ani przera żony. Ludzie zuchwałej odwagi, którzy pochlebiają so bie, że mogą znieść niejedno i zawsze znajdą się na miejscu, określają szeroki zakres swych zdolności sło wami Zdolni jesteśmy do wszystkiego—od zjadania chleba aż do połykania ludzi. Między temi dwiema skrajnościami znajduje się niewątpliwie wiele sposobności do okazania ich sił. Nie twierdząc, że Scrooge tak daleko doprowadził swoją odwagę, muszę domagać się od czytelnika wia ry w to, że był on przygotowany istotnie na ładny sze reg nielada zjawisk i że teraz już chyba nic nie wpra wiłoby go w zdumienie. Otóż właśnie dlatego, że był na wszystko przygo towany, nie był przygotowany na to, iż nie ujrzy ni czego. Gdy przeto zegar wydzwonił pierwszą, a nie pojawiła się żadna postać, ciało jego przebiegło drże nie. Minęło pięć,minut, dziesięć minut, kwadrans, a nie pojawiało się nic. Przez cały ten czas leżał na swem łóżku w samym środku czerwonawego światła, które oblało go w chwi li, gdy z?gar wydzwaniał godzinę, a które właśnie dlatego, że było tylko światłem, niepokoiło Scroogea 0 wiele bardziej, niż cały tuzin duchów, ponieważ niemożliwe było odgadnąć, co ono znaczy i czego chce. Ba, chwilami obawiał się, że mógłby nagle spłonąć, nie mając nawet tej pociechy, by o tem wie dzieć. Wreszcie jednak zaczął myśleć, że źródło tego dziwnego światła zapewne tkwi w sąsiednim pokoju, z którego—jak to stwierdził po bliższem przyjrzeniu się —zdawało się wytryskiwać. Gdy ta myśl opanowa ła jego umysł, wstał pocichu i w pantoflach podrep tał do drzwi. W tejże chwili, gdy Scrooge położył rękę na klamce, jakiś obcy głos zawołał go pocichu i kazał mu wejść. Usłuchał. Był to jego własny pokój. To nie ulegało wątpli wości. Ale zaszła w nim cudowna zmiana. Ściany i powały były pokryte zielonemi gałęźmi, tak, że cały pokój wyglądał jak altana, w której wszędzie jaśniały błyszczące jagody. Jaskrawe liście odbijały światło 1 wyglądały jakby mnóstwo małych zwierciadełek. W kominie płonął tak silny ogień, jakiego ta parodya komina za czasów Scrooge i Marleya od wielu, wielu latanie znała. Napolłodze był ustawiony, jakby tron z in ły ków, gęsi, dziczyzny, wielkich kawałów pieczeni, pro siąt, długich wianków kiełbas, pasztetrów, plumpud dingów, beczułek z ostrygami, pieczonych kasztanów, różowych jabłek, soczystycli pomarańczy, apetycznych gruszek, olbrzymich placków i naczyń z kipiącym ponczem—a wszystko to napełniało cały pokój prze dziwnym zapachem. Na tym tronie siedział wygodnie i z wesołem obli czem wspaniale wyglądający olbrzym. W ręku trzy mał płonącą pochodnię w kształcie rogu obfitości i unosił ją wysoko, aby oświetlić nią Scrooge'a, w chwili, gdy ostrożnie zaglądał do pokoju. —Wejdź!—zawołał duch—wejdź i poznaj mnie bliżej! Scrooge wszedł nie bez trwogi do pokoju i pochy lił głowę przed duchem. Nie był to już ten zuchwały, niczego nie obawiający się Scrooge, co przedtem, a jakkolu u k oczy ducha miały wyraz pogody i łagodno ści, to jednak unikał spotkania z niemi. Jestem duchem tegorocznego Bożego Narodze nia—przemówiło zjawisko—przypatrz mi się dobrze. Scrooge podniósł oczy z wejrzeniem, pełnem czci. Duch był pr/ybrany w proste szaty ciemno-zielo nej barwy, obramowane białem futrem. Szerokie piersi byK «xlsłonięte, jak gdyby nic nie zależało mu na tem, aby je zakrywać. Także i nogi, wyglądające z pod szerokich fałdów sukni, były bose, głowa zaś nie minia żadnego innego nakrycia, jak AMERYKA tylko z liści dębowych, wśród których tu i ówdzie błyszcza ły sopelki lodu. Ciemne jego włosy spadały w swobodnych lokach na barki. Pogodne oblicze, błyszczące oczy, wesoły głos, swobodne zachowanie się, wszystko mówiło o jego otwartości i wesołem usposobieniu. Przy boku miał starą pochwę, ale była ona na poły zjedzona przez rdzę i żaden miecz w niej nie tkwił. —Nie widziałeś dotychczas nikogo do mnie po. dobnego?—zapytał duch. —Nigdy—odrzekł Scrooge. —Nie zadawałeś się nigdy z młodszymi członka mi mojej rodziny? Mam na myśli (bo sam jestem bar dzo młody) moich braci, którzy urodzili się ostatnie mi laty—mówił duch dalej. —Nie zdaje mi się—odparł Scrooge.—Przykro mi, że tego nie uczyniłem. Czy miałeś dużo braci, duchu? —Przeszło ośmiuset—odpowiedział duch. —Przerażająco liczna rodzina szczególnie dla te go, kto musi troszczyć się o nią, mruknął Scrooge. Duch tegorocznego Bożego Narodzenia powstał. —Duchu rzekł Scrooge pokornie—prowadź mię, dokąd chceBZ. Wczorajszej nocy wyprowadzono mnie przemocą i dano mi naukę, która teraz zaczyna dzia łać. Dziś jestem gotów iść za tobą i jeśli masz ochotę uczyćfmię czego, będę słuchał cierpliwie. —Dotknij mojej szaty. Scrooge uczynił to i trzymał mocno skraj szaty ducha. Zielone gałęzie, czerwone jagody, indyki, gęsi, pieczenie, kiełbasy, pasztety, puddingi, owoce i poncz—wszystko znikło w jednej chwili. Znikł także pokój, ogień, czerwony blask, nocna pora, a oni zna leźli się na ulicach miasta. Był to ranek pierwszego dnia Bożego Narodzenia. Z chodników i z dachów zmiatano śnieg, który rozsypywał się w powietrzu, tworząc sztuczną śnieży cę, ku niemałej uciesze igrających na ulicy dzieci. Domy miały barwę czarną, a okna jeszcze czar niejszy w porównaniu z gładkim, białym całunem wieniec śniegu na dachach i z brudnym śniegiem na ulicach, w którym ciężkie koła wozów i faetonów powyrzynały głębokie bruzdy. Niebo było pochmurne i nawet naj krótsze ulice zdawały się gubić w gęstej mgle, której cięższe części spadały w postaci dżdżu. Nie było uic wesołego wtem otocaeniu—a jednak unosiło się w powietrzu coś takiego, czego nie zdoła łaby stworzyć najpiękniejsza letnia pogoda, ani najja śniejsze promienie letniego śłońca. Ludzie, zmiatający śnieg z dachów, byli pełni wesołości i ochoty. Nawoływali się wzajem z dachów, kiedy niekiedy rzucali jeden na drugiego kule śniego we poczciwszy to pocisk, niż niejedno słów ko i za nosili się serdecznym śmiechem [zarówno przy trafie niu celu, jak przy chybieniu go. Sklepy były jeszcze do połowy pootwierane, a kupcy zacierali ręce, zadowoleni z doskonałego obro tu świątecznego. Wtem zabrzmiały dzwony, wzywające pobożnych do kościoła i wkrótce zaroiły się ulice ludźmi, któ rzy poprzybierali nietylko odświętne szaty, ale naj bardziej świąteczne miny a równocześnie z bocznych ulic, uliczek i zaułków bez nazwy, wysypało się mnó stwo ludzi, którzy swój obiad nieśli do piekarza. Wi dok tych biednych, a jednak tak szczęśliwych w tej chwili, zdawał się najwięcej zajmować ducha, zatrzy mał się bowiem wraz ze Scroogem przy drzwiach je nego z piekarzy i podnosząc pokrywy naczyń w chwi li, gdy niosący je przechodzili mimo niego, ich posiłek dymem swojej pochodni. Była to iście cudowna pochodnia gdy bowiem kilku ludzi poczęło się o coś spierać i nawet padły z ich ust dość ostre wyrazy, duch pokropił ich kilku kroplami rosy ze swej pochodni, a natychmiast wróci ła im pogoda umysłu. Mówili bowiem, że to wstyd sprzeczać się w dzień Bożegp Narodzenia. Teraz umilkły dzwony, a sklepy piekarzy za k n i o —Czy twoja pochodnia ma jaką szczególną siłę? —zapytał Scrooge. —Tak, moją własną siłę. —Siła ta działa na każdy obiad w tym dniu?- pytał dalej Scrooge. —Na każdy, który podają z dobrą wolą. Najbar dziej na obiad ubogich. —Dlaczego najbardziej? —Ponieważ oni tego najwięcej potrzebują. Niewidzialni, jak dotychczas, udali się na przed mieście. Duch miał tę szczególną właściwość (Scrooge za uważył to u piekarza), że mimo swej olbrzymiej po staci, mieścił się wszędzie i z łatwością i że zarówno pod nizkim dachem, jak w wyniosłej sali, przedsta wiał się tak samo pięknie, jako istota nadprzyro dzona. Możebne, iż była to radość, jaką dobry duch, od czuwał z tego, że może swą władzę pokazać, a może było to wynikiem jego serdecznej, uprzejmej natury i jego współczucia dla wszystkich biednych—dość że zaprowadził Scrooga, trzymającego się wciąż jego szat, do mieszkania jego pomocnika. Na progu zatrzy mał się duch z uśmiechem i pocichu pobłogosławił mieszkanie Boba Cratchita rosą ze swej pochodni. Pomyślcie tylko, Bob miał zaledwie piętnaście "bobów" (szylingów) na tydzień każdej soboty cho wał do kieszeni ledwie piętnaście swoich imienników a jednakże duch pobłogosławił dzisiejszej nocy wigi lijnej jego domowi. Małżonka Cratchita, w ubogiej, dwa razy już ni cowanej sukni, przystrojonej wstążkami taniemi, ale —jak na sześć pensów —wyglądającemi wcale ładnie, stała właśnie na środku pokoju i nakrywała stół. Belinda Cratchit, jej druga córka, pomagała jej, podczas gdy mr. Piotr Cratchit wtykał widelec do miski pełnej ziemniaków, a równocześnie wpychały mu się do ust rogi olbrzymiego kołnierzyka (prywatna własność Boba, który pożyczył go swemu synowi i spadkobiercy na cześć dzisiejszego święta), napełnia jącego go dumą i"żądzą pokazania się w tym wspa niałym stroju wśród rówieśników w parku. W tej chwili wbiegły dwie małe latorośle domu Cratchit, dziewczynka i chłopczyk, opowiadając głośno, że z za drzwi piekarza doszedł ich zapach pieczonej gęsi i że wiedzą, iż ta gęś do nich należy i w nieopisanej'ra dości tańczyły dzieciaki dokoła stołu, podnosząc mło dego Piotra Cratchit poci niebiosa, podczas gdy on (wcale nie dumny, jakkolwiek kołnierzyk prawie go dusił) dmuchał w ogień tak, że ziemniaki, gotujące się w garnku, pukały o pokrywę, jak gdyby błagały, aby je wyposzczono i obrano z łupiny. —Gdzie też ojciec tak długo siedzi!?—ozwała się mis Cratchit—i twój brat Tiny Tim, a i Marta zeszło rocznej wigilii'przyszła o pół godziny wcześniej. —Oto jest Marta, mateczko—odpowiedziało dzie wczę, które w tej chwili właśnie weszło do pokoju. —Bóg z tobą, drogie dziecię! Jakże późno przy chodzisz!—rzekła mrs. Cratchit, obsypując córkę po całunkami, a równocześnie zdejmując z niej szal i ka pelusz. —Miałyśmy wczoraj wieczorem wiele roboty— odparło dziewczę—a dziś musiałyśmy być ze wszy stkiem gotowe, manio.. —Nic nie szkodzi, skoro już tu jesteś—odrzekła mrs Cratchit—usiądź przy kominku, drogie dziecię i ogrzej się. —Nie, nie, ojciec idzie-ozwało się w tej chwili dwoje najmłodszych dzieci, które zawsze i wszędzie trzymały się razem ze Bobą— schowaj się, Marto, schowaj się! Marta ukryła się istotnie, a równocześnie wkro czył do pokoju Bob, ojciec. Co najmniej na trzy sto py, nie licząc w to frenzli, zwieszał się szal na jego piersi, a znpszone suknie były w wielu miejscach po-' łatane i powycierane szczotką, aby w ten sposób rato-J wać jakiś przyzwoity pozór. Na barkach jego siedział Tiny Tim. Biedny Tiny okadzał Koniaku i Tim! w rękach miał małe kule, a członki jego opa sywały żelazne szyny. A gdzież jest nasza Marta?- zawołał Bob Crat chit, rozglądając się po pokoju. Nie przyjdzie—odrzekła mis Cratchit. —Nie przyjdzie? powiedział Bob, a równocze śnie dobry jego humor opadł przez całą bowiem dro gę do kościoła służył limowi za konia" i biegł do domu w pełnym galopie. —Nie przyjdzie na wigilię? Marta nie chciała już dłużej sprawiać ojcu przy krości, choćby nawet tylko przez żprt, wyszła tedy z ukrycia i otoczyła ramionami szyję ojca, podczas gdy dwoje małych Cratchitów zajęło się Tiny Timem i za prowadziły go do kuchni, aby przysłuchał się, jak to śpiewa pudding, gotujący się w kotle. A jakżeż zachowywał się mały Tim? zapytała mis Cratchit, nażartowawszy się do syta z łatwowier ności Boba i pozwoliwszy mu serdecznie wyściskać córkę. Jak można najlepiej odrzekł Bob. Nie wiem, czem się to się dzieje, ale on, skutkiem przesia dywania w samotności, robi się teraz jakimś marzy cielem i wymyśla sobie najdziwaczniejsze rzeczy. Dziś, gdy wracaliśmy do domu, powiedział mi, iż są dzi, że ludzie w kościele widzą go, a byłoby może do brze dla nich, gdyby w dniu Bożego Narodzenia przy pomnieli sobie Tego, który czynił, iż chromi chodzili, a ślepi widzieli. Głos Boba drżał, gdy wymawiał te .słowa, a za drżał jeszcze więcej, gdy dodał, że Tiny Tim będzie niezawodnie silniejszy i zdrowszy. Tymczasem dało się słyszeć stukanie małych kul 0 podłogę i zanim zdołano posiedzieć cokolwiek wię cej w tym przedmiocie, Tim już by 1 z powrotem w pokoju, a brat i siostra podprowadzili go do jego krze sełka przy kominku. Bob podwinął teraz rękawy surduta jak gdyby wogóle było na nich jeszcze cokolwiek do uszanowa nia, i wziął się do przygotowania, gorącej mieszaniny z i cytryn, obracając naczynie co chwila i przystawiając je do ognia, aby otrzymać odpowiednią ciepłotę, równocześnie Piotr, w towarzystwie dwojga małych, nierozłąezonych Cratchitów, wybrał się po gęś, którą niebawem w uroczystym pochodzie wniósł do pokoju. Teraz powstał taki hałas, jakby gęś była najrzad szym ze wszystkich ptaków, upierzonem dziwem, wo bec którego czarny łabędź byłby czemś zupełnie zwy czajnem jakoż istotnie była ona takiem dziwem w tym domu. Mrs Cratchit podsunęła podłewkę do pgnia, aby zagotowała się mlo.ly Piotr przysmażał ziemnia ki z nieopisanym zapałem miss Belinda osładzała marmoladę z jabłek Marta, ocierała pył z ogrzanych ta lerzy Bob wziął na ręce Tiny Tima i posadził go przy stole obok siebie w nnjdogodnicjszem miejscu dwoje małych Cratchitów przystawiało krzesła do sto łu, przyczem żadne z nich nie zapomniało o sobie i za jąwszy przeznaczane im miejsca, po wsadzały w buzie łyżki, aby nie napierać się gęsi przedtem, zanim przyjdzie na nie kolej. Wreszcie wniesiono potrawy i odmówiono modlitwę. Potem nastąpiła pauza, w czasie której wszyscy powstrzymali oddech w piersiach, a mrs Cratchit, jako gospodyni, wzięła się do podzielenia gęsi na ka wałki gdy tog) dokonała, zabrzmiał dokoła stołu ra dosny pomruk, a nawet Tim podniecony przez dwoje małych Cratchitów, uderzył trzonkiem noża o stół i zawołał słabym głosikiem: Hurrah! Nie było chyba nigdy na świecie takiej gęsi. Bob stwierdził, iż uważa to za niemożliwe, aby wiek wogóle upieczono taką gęś. Jej delikatne mięso 1 jej tłustość, jej wielkość i taniość były przedmiota mi ogólnego podziwu. Przy pomocy marmolady jabłecznej i smażonych ziemniaków stanowiła ona zupełnie wystarczające da nie dla całej rodziny, a gdy mrs Cratchit zobaczyła jedną, jedyną, małą k steczkę pozostawioną na pół misku, zauważyła z wielką radością, że przecież nie wszystko zostało spożyte! Ale każ ly z siedzących przy stole miał dosyć, a nawet dwoje małych Crachitów nie czuło się pokrzy wdzonymi. Teraz miss Belinda zmieniła talerze, a mrs Cra chit opuściła pokój sama—zanadto bowiem była nie spokojna, aby znieść przy tym akcie czyjąkolwiek o becność—by wyjąć i przynieść pudding. A gdyby się tak nie wypiekł! Gdyby przy wyjmo waniu go rozpadł się w kawałki! Gdyby ktoś tymcza sem wślizgnął się do kuchni i ukradł go, podczas gdy oni posilali się gęsiną—na tę myśl dwoje małych Cra tchitów pobladło z przerażenia. Wogóle wyobrażano sobie wszelkie możliwe okro pności. —Hallo—chmura pary! Pud ling wyjęty z kotła. Zapach, jak podczas prania. To serweta. Zapach, jak w domu, w którym po jednej stronie mieszka paszte tu ik, a po drugiej praczka. To był pudding. Za pół minuty weszła mrs Cratchit, wzruszona, ale dumna i uśmiechnięta, niosąc przed sobą pud ding, twardy i z^ity, jak kula działowa, olśniony pło mieniami zapalonego rumu, ze świąteczną gałązką ostrokrzewn, wetkniętą w sam środek. O, cudowny pudding! Bob Crachit oświadczył głosem spokojnym i pewnym, że uważa to za najwię ksze dzieło kucharskie mrs Cratchit od czasu ich mał żeństwa. Cratchit powiedziała na to, że teraz, kiedy jej ciężar spadł już z serca, przyznaje chętnie, iż by ła bardzo zaniepokojona, ponieważ zdawało jej się, że za dużo dała mąki. Każdy miał coś do zauważenia, ale nikt nie o śmielił się powiedzieć, ani nawet pomyśleć, że był to jednak za mały pudding dła tak licznej rodziny. By łaby to jawna herezya. Każdy członek rodziny Crat chitów wstydziłby się, gdyby mu coś podobnego choć by tylko przeszło przez głowę. (O. d. n.) kiedykol