rczyłzjemówił
6 Grudnia 1902 DODATEK
KAROL DICKENS.'
Noc Wigilijna
Przekład z angielskiego.
I A S Z Y
jak jedno, lecz tutaj każde z osobna zachowywało się,
jak czterdzieści.
Skutkiem tego panowała olbrzymia wrzawa, ale
nikt 'nie zdawał się sobie co z tego robić, przeciwnie,
matka i córka śmiały się serdecznie i cieszyły się tem
bardzo córka, wmieszawszy się w zabawę, została
przez młodych rabusiów złupiona niemiłosiernie.
Czegóżbym ja nie dał, aby być jednym z nich!
A jednakże nie mógłbym okazać się tak szor
stkim, nie, nie! Za wszystkie skarby świata nie byłbym
zmierzwił tych gładko uczesanych włosów, nie byłbym
też ośmielił się w żaden sposób zerwać tego małego
trzewika. Nie mógłbym również obejmować jej w pa
sie, jak to te nicponie czyniły, gdyż obawiałbym się,
że ręka moja zostanie
W
tej pozycyi naokoło jej pasa
i nigdy już nie wyprostuje się. Mimo to, wyznaję
szczerze, pragnąłbym dotknąć jej ust chciałbym ją
pytać, aby je musiała otworzyć, patrzeć na jej spu
szczone w dół oczy i nigdy nie wywołać rumieńca
rozpuścić swobodnie włosy, których jeden cal byłby
nieocenioną pamiątką krótko mówiąc, pragnąłbym
posiadać całą swobodę dziecka w połączeniu z wie
kiem mężczyzny, aby módz ją należycie ocenić.
Lecz w tej chwili rozległo się pukanie i taki na
tychmiast powstał pęd ku drzwiom, że ona uśmie
chnięta i ,z suknią w nieładzie została porwana przez
rozigraną i krzyczącą gromadkę, aby powitać ojca
wchodzącego z człowiekiem, obładowanym gwiazdko
wymi podarkami i zabawkami.
Teraz, wśród krzyku i wrzawy nastąpił atak na
bezbronnego posłańca. Dzieci wdrapywały się na nie-,
go po krzesłach, jak po drabinach, aby zanurzyć ręce
w jego kieszeniach, pozbawić go paczek, chwytać za
krawat, wieszać się na szyi, siadać mu na grzbiet i
kopać go po nogach, a wszysko to czyniły z radości,
której oprzeć się nie były zdolne.
A obok tego okrzyki podziwu i uciechy, któremi
witano zawartość każdej, choćby najmniejszej paczki!
Ile tu radości, wdzięczności i zachwytu!
To wszystko nie da się opisać. Niechaj tedy wy
starczy wiadomość, że ostatecznie dzieci wraz ze swe
mi podarkami opuściły pokój i udały się na piętro,
gdzie położono je do łóżek, aby tam już pozostały.
A gdy teraz Scrooge ujrzał, jak ojciec tej rodzi
ny przytulił serdecznie do łona młodą kobietę i wraz
z nią i z jej matką zasiadł przy kominku gdy pomy
ślał sobie, że i on mógł być ojcem takich miluteń
kich i pełnych nadziei stworzeń i że w samotnej zi
mie jego życia mogła była przecie kiedy niekiedy za
kwitnąć wiosna—twarz jego spochmurniąła jeszcze
bardziej, niż dotychczas.
—Bello—ozwał eię w tej chwili młody mężczy
zna, zwracając się ze śmiechem do swej małżonki—
widziałem dziś po południu twego starego przyjaciela.
rK —Kogoż to?
—Szczura!
—Cóż znowu! Ah, wiem już, wiem—dodała po
chwili, śmiejąc się równie szczerze, jak on.—Mr.
Scrooge.
—Tak, mr. Scrooge. Przechodziłem koło okna je
go kantora, a ponieważ nie było zasłonięte i wewnątrz
świeciło się, przelo musiałem go widzieć. Towarzysz
jego umiera, a on siedzi tam samotny, samotny—jak
sądzę—w całym świecie.
—Duchu—przemówił Scrooge drżącym głosem—
uprowadź mię stąd...
—Powiedziałem ci, że to są cienie z minionych
czasów—odparł duch—nie wiii mnie za to, że są one
takimi, jakimi je widzisz.
—Prowadź mnie stąd—zawołał Scrooge—nie mo
gę tego znieść!
Zwrócił się ku duchowi, a widząc, że oblicze jego
w dziwny sposób przybrało poszczególne rysy wszy
stkich tych twarzy, które tu widział—rzucił się na
niego z okrzykiem:
—Opuść mię, uprowadź mię stąd! Nie dręcz mię
dłużej!
W toku walki—jeżeli to wogóle można było na
zwać walką, bo duch, nie zdawał się wcale odczuwać
wysiłków zapaśnika -zauważył Scrooge, że nad głową
ducha unosi się jasny i wysoki płomień ślepy in
stynkt mu, że ten płomień pozostaje w zwią-
zku wpływem ducha, chwycił przeto gasidło i wtło
na głowę ducha.
Duch skulił się tak, że gasidło okryło całą jego
postać ale jakkolwiek Scrooge przyduszał go całą si
łą, nie mógł jednak stłumić światła, które jasnymi
promieniami rozbiegało się po podłodze.
Scrooge uczuł, że opada z sił i że owłada nim
niepokonana senność, a równocześnie spostrzegł, że
znajduje się w swojej sypialni. Na pożegnanie tedy
raz jeszcze pocisnął gasidło, poczem znalazł zaledwie
tyle czasu, aby
^dowlec się do łóżka i zaraz zapadł w
sen głęboki.
TRZECIA ZWROTKA.
Drugi z zapowiedzianych duchów.
Scrooge obudził się wśród doniosłego chrapania
i natychmiast usiadł prosto na łóżku, aby pozbierać
myśli. Tym razem nikt nie potrzebował mówić mu,
że jest właśnie godzina pierwsza. Czuł, że obudził
się o właściwej porze i w tym wyraźnym celn, aby od
być konferencyę z drugim gościem, przysłanym mu
za pośrednictwem Jakóba Marleya. Na myśl jednak,
że która z kotar jego łóżka mogłaby zostać odsunięta
przez nowego upiora, przebiegł jego członki niemiły
dreszcz, sam przeto własnemi rękoma rozsunął kotary..
Potem położył się nanowo i i postanowił dokła
dnie uważać na wszystko, chciał bowiem pierwszy o-1
dezwać się do dacha w chwili jego pojawienia się,
pragnął nie być zaskoczony niespodzianie, ani przera
żony.
Ludzie zuchwałej odwagi, którzy pochlebiają so
bie, że mogą znieść niejedno i zawsze znajdą się na
miejscu, określają szeroki zakres swych zdolności sło
wami Zdolni jesteśmy do wszystkiego—od zjadania
chleba aż do połykania ludzi.
Między temi dwiema skrajnościami znajduje się
niewątpliwie wiele sposobności do okazania ich sił.
Nie twierdząc, że Scrooge tak daleko doprowadził
swoją odwagę, muszę domagać się od czytelnika wia
ry w to, że był on przygotowany istotnie na ładny sze
reg nielada zjawisk i że teraz już chyba nic nie wpra
wiłoby go w zdumienie.
Otóż właśnie dlatego, że był na wszystko przygo
towany, nie był przygotowany na to, iż nie ujrzy ni
czego. Gdy przeto zegar wydzwonił pierwszą, a nie
pojawiła się żadna postać, ciało jego przebiegło drże
nie. Minęło pięć,minut, dziesięć minut, kwadrans,
a nie pojawiało się nic.
Przez cały ten czas leżał na swem łóżku w samym
środku czerwonawego światła, które oblało go w chwi
li, gdy z?gar wydzwaniał godzinę, a które właśnie
dlatego, że było tylko światłem, niepokoiło Scroogea
0 wiele bardziej, niż cały tuzin duchów, ponieważ
niemożliwe było odgadnąć, co ono znaczy i czego
chce. Ba, chwilami obawiał się, że mógłby nagle
spłonąć, nie mając nawet tej pociechy, by o tem wie
dzieć.
Wreszcie jednak zaczął myśleć, że źródło tego
dziwnego światła zapewne tkwi w sąsiednim pokoju,
z którego—jak to stwierdził po bliższem przyjrzeniu
się —zdawało się wytryskiwać. Gdy ta myśl opanowa
ła jego umysł, wstał pocichu i w pantoflach podrep
tał do drzwi.
W tejże chwili, gdy Scrooge położył rękę na
klamce, jakiś obcy głos zawołał go pocichu i kazał
mu wejść. Usłuchał.
Był to jego własny pokój. To nie ulegało wątpli
wości. Ale zaszła w nim cudowna zmiana. Ściany i
powały były pokryte zielonemi gałęźmi, tak, że cały
pokój wyglądał jak altana, w której wszędzie jaśniały
błyszczące jagody. Jaskrawe liście odbijały światło
1 wyglądały jakby mnóstwo małych zwierciadełek.
W kominie płonął tak silny ogień, jakiego ta parodya
komina za czasów Scrooge i Marleya od wielu, wielu
latanie znała.
Napolłodze był ustawiony, jakby tron z in ły
ków, gęsi, dziczyzny, wielkich kawałów pieczeni, pro
siąt, długich wianków kiełbas, pasztetrów, plumpud
dingów, beczułek z ostrygami, pieczonych kasztanów,
różowych jabłek, soczystycli pomarańczy, apetycznych
gruszek, olbrzymich placków i naczyń z kipiącym
ponczem—a wszystko to napełniało cały pokój prze
dziwnym zapachem.
Na tym tronie siedział wygodnie i z wesołem obli
czem wspaniale wyglądający olbrzym. W ręku trzy
mał płonącą pochodnię w kształcie rogu obfitości i
unosił ją wysoko, aby oświetlić nią Scrooge'a, w
chwili, gdy ostrożnie zaglądał do pokoju.
—Wejdź!—zawołał duch—wejdź i poznaj mnie
bliżej!
Scrooge wszedł nie bez trwogi do pokoju i pochy
lił głowę przed duchem. Nie był to już ten zuchwały,
niczego nie obawiający się Scrooge, co przedtem, a
jakkolu u k oczy ducha miały wyraz pogody i łagodno
ści, to jednak unikał spotkania z niemi.
Jestem duchem tegorocznego Bożego Narodze
nia—przemówiło zjawisko—przypatrz mi się dobrze.
Scrooge podniósł oczy z wejrzeniem, pełnem czci.
Duch był pr/ybrany w proste szaty ciemno-zielo
nej barwy, obramowane białem futrem. Szerokie
piersi byK «xlsłonięte, jak gdyby nic nie zależało mu
na tem, aby je zakrywać. Także i nogi, wyglądające
z pod szerokich fałdów sukni, były bose, głowa zaś
nie minia żadnego innego nakrycia, jak
AMERYKA
tylko
z liści dębowych, wśród których tu i ówdzie błyszcza
ły sopelki lodu.
Ciemne jego włosy spadały w swobodnych lokach
na barki. Pogodne oblicze, błyszczące oczy, wesoły
głos, swobodne zachowanie się, wszystko mówiło o
jego otwartości i wesołem usposobieniu.
Przy boku miał starą pochwę, ale była ona na
poły zjedzona przez rdzę i żaden miecz w niej nie
tkwił.
—Nie widziałeś dotychczas nikogo do mnie po.
dobnego?—zapytał duch.
—Nigdy—odrzekł Scrooge.
—Nie zadawałeś się nigdy z młodszymi członka
mi mojej rodziny? Mam na myśli (bo sam jestem bar
dzo młody) moich braci, którzy urodzili się ostatnie
mi laty—mówił duch dalej.
—Nie zdaje mi się—odparł Scrooge.—Przykro
mi, że tego nie uczyniłem. Czy miałeś dużo braci,
duchu?
—Przeszło ośmiuset—odpowiedział duch.
—Przerażająco liczna rodzina szczególnie dla te
go, kto musi troszczyć się o nią, mruknął Scrooge.
Duch tegorocznego Bożego Narodzenia powstał.
—Duchu rzekł Scrooge pokornie—prowadź mię,
dokąd chceBZ. Wczorajszej nocy wyprowadzono mnie
przemocą i dano mi naukę, która teraz zaczyna dzia
łać. Dziś jestem gotów iść za tobą i jeśli masz ochotę
uczyćfmię czego, będę słuchał cierpliwie.
—Dotknij mojej szaty.
Scrooge uczynił to i trzymał mocno skraj szaty
ducha.
Zielone gałęzie, czerwone jagody, indyki, gęsi,
pieczenie, kiełbasy, pasztety, puddingi, owoce i
poncz—wszystko znikło w jednej chwili. Znikł także
pokój, ogień, czerwony blask, nocna pora, a oni zna
leźli się na ulicach miasta. Był to ranek pierwszego
dnia Bożego Narodzenia.
Z chodników i z dachów zmiatano śnieg, który
rozsypywał się w powietrzu, tworząc sztuczną śnieży
cę, ku niemałej uciesze igrających na ulicy dzieci.
Domy miały barwę czarną, a okna jeszcze czar
niejszy w porównaniu z gładkim, białym całunem
wieniec
śniegu na dachach i z brudnym śniegiem na ulicach,
w którym ciężkie koła wozów i faetonów powyrzynały
głębokie bruzdy. Niebo było pochmurne i nawet naj
krótsze ulice zdawały się gubić w gęstej mgle, której
cięższe części spadały w postaci dżdżu.
Nie było uic wesołego wtem otocaeniu—a jednak
unosiło się w powietrzu coś takiego, czego nie zdoła
łaby stworzyć najpiękniejsza letnia pogoda, ani najja
śniejsze promienie letniego śłońca.
Ludzie, zmiatający śnieg z dachów, byli pełni
wesołości i ochoty. Nawoływali się wzajem z dachów,
kiedy niekiedy rzucali jeden na drugiego kule śniego
we poczciwszy to pocisk, niż niejedno słów ko i za
nosili się serdecznym śmiechem [zarówno przy trafie
niu celu, jak przy chybieniu go.
Sklepy były jeszcze do połowy pootwierane, a
kupcy zacierali ręce, zadowoleni z doskonałego obro
tu świątecznego.
Wtem zabrzmiały dzwony, wzywające pobożnych
do kościoła i wkrótce zaroiły się ulice ludźmi, któ
rzy poprzybierali nietylko odświętne szaty, ale naj
bardziej świąteczne miny a równocześnie z bocznych
ulic, uliczek i zaułków bez nazwy, wysypało się mnó
stwo ludzi, którzy swój obiad nieśli do piekarza. Wi
dok tych biednych, a jednak tak szczęśliwych w tej
chwili, zdawał się najwięcej zajmować ducha, zatrzy
mał się bowiem wraz ze Scroogem przy drzwiach je
nego z piekarzy i podnosząc pokrywy naczyń w chwi
li, gdy niosący je przechodzili mimo
niego,
ich posiłek dymem swojej pochodni.
Była to iście cudowna pochodnia gdy bowiem
kilku ludzi poczęło się o coś spierać i nawet padły z
ich ust dość ostre wyrazy, duch pokropił ich kilku
kroplami rosy ze swej pochodni, a natychmiast wróci
ła im pogoda umysłu.
Mówili bowiem, że to wstyd sprzeczać się w dzień
Bożegp Narodzenia.
Teraz umilkły dzwony, a sklepy piekarzy za
k n i o
—Czy twoja pochodnia ma jaką szczególną siłę?
—zapytał Scrooge.
—Tak, moją własną siłę.
—Siła ta działa na każdy obiad w tym dniu?-
pytał dalej Scrooge.
—Na każdy, który podają z dobrą wolą. Najbar
dziej na obiad ubogich.
—Dlaczego najbardziej?
—Ponieważ oni tego najwięcej potrzebują.
Niewidzialni, jak dotychczas, udali się na przed
mieście.
Duch miał tę szczególną właściwość (Scrooge za
uważył to u piekarza), że mimo swej olbrzymiej po
staci, mieścił się wszędzie i z łatwością i że zarówno
pod nizkim dachem, jak w wyniosłej sali, przedsta
wiał się tak samo pięknie, jako istota nadprzyro
dzona.
Możebne, iż była to radość, jaką dobry duch, od
czuwał z tego, że może swą władzę pokazać, a może
było to wynikiem jego serdecznej, uprzejmej natury i
jego współczucia dla wszystkich biednych—dość że
zaprowadził Scrooga, trzymającego się wciąż jego
szat, do mieszkania jego pomocnika. Na progu zatrzy
mał się duch z uśmiechem i pocichu pobłogosławił
mieszkanie Boba Cratchita rosą ze swej pochodni.
Pomyślcie tylko, Bob miał zaledwie piętnaście
"bobów" (szylingów) na tydzień każdej soboty cho
wał do kieszeni ledwie piętnaście swoich imienników
a jednakże duch pobłogosławił dzisiejszej nocy wigi
lijnej jego domowi.
Małżonka Cratchita, w ubogiej, dwa razy już ni
cowanej sukni, przystrojonej wstążkami taniemi, ale
—jak na sześć pensów —wyglądającemi wcale ładnie,
stała właśnie na środku pokoju i nakrywała stół.
Belinda Cratchit, jej druga córka, pomagała jej,
podczas gdy mr. Piotr Cratchit wtykał widelec do
miski pełnej ziemniaków, a równocześnie wpychały
mu się do ust rogi olbrzymiego kołnierzyka (prywatna
własność Boba, który pożyczył go swemu synowi i
spadkobiercy na cześć dzisiejszego święta), napełnia
jącego go dumą i"żądzą pokazania się w tym wspa
niałym stroju wśród rówieśników w parku. W tej
chwili wbiegły dwie małe latorośle domu Cratchit,
dziewczynka i chłopczyk, opowiadając głośno, że z za
drzwi piekarza doszedł ich zapach pieczonej gęsi i że
wiedzą, iż ta gęś do nich należy i w nieopisanej'ra
dości tańczyły dzieciaki dokoła stołu, podnosząc mło
dego Piotra Cratchit poci niebiosa, podczas gdy on
(wcale nie dumny, jakkolwiek kołnierzyk prawie go
dusił) dmuchał w ogień tak, że ziemniaki, gotujące
się w garnku, pukały o pokrywę, jak gdyby błagały,
aby je wyposzczono i obrano z łupiny.
—Gdzie też ojciec tak długo siedzi!?—ozwała się
mis Cratchit—i twój brat Tiny Tim, a i Marta zeszło
rocznej wigilii'przyszła o pół godziny wcześniej.
—Oto jest Marta, mateczko—odpowiedziało dzie
wczę, które w tej chwili właśnie weszło do pokoju.
—Bóg z tobą, drogie dziecię! Jakże późno przy
chodzisz!—rzekła mrs. Cratchit, obsypując córkę po
całunkami, a równocześnie zdejmując z niej szal i ka
pelusz.
—Miałyśmy wczoraj wieczorem wiele roboty—
odparło dziewczę—a dziś musiałyśmy być ze wszy
stkiem gotowe, manio..
—Nic nie szkodzi, skoro już tu jesteś—odrzekła
mrs Cratchit—usiądź przy kominku, drogie dziecię i
ogrzej się.
—Nie, nie, ojciec idzie-ozwało się w tej chwili
dwoje najmłodszych dzieci, które zawsze i wszędzie
trzymały się razem ze Bobą— schowaj się, Marto,
schowaj się!
Marta ukryła się istotnie, a równocześnie wkro
czył do pokoju Bob, ojciec. Co najmniej na trzy sto
py, nie licząc w to frenzli, zwieszał się szal na jego
piersi, a znpszone suknie były w wielu miejscach po-'
łatane i powycierane szczotką, aby w ten sposób rato-J
wać jakiś przyzwoity pozór.
Na barkach jego siedział Tiny Tim. Biedny Tiny
okadzał
Koniaku
i
Tim! w rękach miał małe kule, a członki jego opa
sywały żelazne szyny.
A gdzież jest nasza Marta?- zawołał Bob Crat
chit, rozglądając się po pokoju.
Nie przyjdzie—odrzekła mis Cratchit.
—Nie przyjdzie? powiedział Bob, a równocze
śnie dobry jego humor opadł przez całą bowiem dro
gę do kościoła służył limowi za konia" i biegł do domu
w pełnym galopie. —Nie przyjdzie na wigilię?
Marta nie chciała już dłużej sprawiać ojcu przy
krości, choćby nawet tylko przez żprt, wyszła tedy z
ukrycia i otoczyła ramionami szyję ojca, podczas gdy
dwoje małych Cratchitów zajęło się Tiny Timem i za
prowadziły go do kuchni, aby przysłuchał się, jak to
śpiewa pudding, gotujący się w kotle.
A jakżeż zachowywał się mały Tim? zapytała
mis Cratchit, nażartowawszy się do syta z łatwowier
ności Boba i pozwoliwszy mu serdecznie wyściskać
córkę.
Jak można najlepiej odrzekł Bob. Nie
wiem, czem się to się dzieje, ale on, skutkiem przesia
dywania w samotności, robi się teraz jakimś marzy
cielem i wymyśla sobie najdziwaczniejsze rzeczy.
Dziś, gdy wracaliśmy do domu, powiedział mi, iż są
dzi, że ludzie w kościele widzą go, a byłoby może do
brze dla nich, gdyby w dniu Bożego Narodzenia przy
pomnieli sobie Tego, który czynił, iż chromi chodzili,
a ślepi widzieli.
Głos Boba drżał, gdy wymawiał te .słowa, a za
drżał jeszcze więcej, gdy dodał, że Tiny Tim będzie
niezawodnie silniejszy i zdrowszy.
Tymczasem dało się słyszeć stukanie małych kul
0 podłogę i zanim zdołano posiedzieć cokolwiek wię
cej w tym przedmiocie, Tim już by 1 z powrotem w
pokoju, a brat i siostra podprowadzili go do jego krze
sełka przy kominku.
Bob podwinął teraz rękawy surduta jak gdyby
wogóle było na nich jeszcze cokolwiek do uszanowa
nia, i wziął się do przygotowania, gorącej mieszaniny
z
i cytryn, obracając naczynie co chwila i
przystawiając je do ognia, aby otrzymać odpowiednią
ciepłotę, równocześnie Piotr, w towarzystwie dwojga
małych, nierozłąezonych Cratchitów, wybrał się po
gęś, którą niebawem w uroczystym pochodzie wniósł
do pokoju.
Teraz powstał taki hałas, jakby gęś była najrzad
szym ze wszystkich ptaków, upierzonem dziwem, wo
bec którego czarny łabędź byłby czemś zupełnie zwy
czajnem jakoż istotnie była ona takiem dziwem w
tym domu.
Mrs Cratchit podsunęła podłewkę do pgnia,
aby zagotowała się mlo.ly Piotr przysmażał ziemnia
ki z nieopisanym zapałem miss Belinda osładzała
marmoladę z jabłek Marta, ocierała pył z ogrzanych ta
lerzy Bob wziął na ręce Tiny Tima i posadził go
przy stole obok siebie w nnjdogodnicjszem miejscu
dwoje małych Cratchitów przystawiało krzesła do sto
łu, przyczem żadne z nich nie zapomniało o sobie i za
jąwszy przeznaczane im miejsca, po wsadzały w buzie
łyżki, aby nie napierać się gęsi przedtem, zanim
przyjdzie na nie kolej. Wreszcie wniesiono potrawy i
odmówiono modlitwę.
Potem nastąpiła pauza, w czasie której wszyscy
powstrzymali oddech w piersiach, a mrs Cratchit,
jako gospodyni, wzięła się do podzielenia gęsi na ka
wałki gdy tog) dokonała, zabrzmiał dokoła stołu ra
dosny pomruk, a nawet Tim podniecony przez dwoje
małych Cratchitów, uderzył trzonkiem noża o stół i
zawołał słabym głosikiem:
Hurrah!
Nie było chyba nigdy na świecie takiej gęsi. Bob
stwierdził, iż uważa to za niemożliwe, aby
wiek wogóle upieczono taką gęś. Jej delikatne mięso
1 jej tłustość, jej wielkość i taniość były przedmiota
mi ogólnego podziwu.
Przy pomocy marmolady jabłecznej i smażonych
ziemniaków stanowiła ona zupełnie wystarczające da
nie dla całej rodziny, a gdy mrs Cratchit zobaczyła
jedną, jedyną, małą k steczkę pozostawioną na pół
misku, zauważyła z wielką radością, że przecież nie
wszystko zostało spożyte!
Ale każ ly z siedzących przy stole miał dosyć, a
nawet dwoje małych Crachitów nie czuło się pokrzy
wdzonymi.
Teraz miss Belinda zmieniła talerze, a mrs Cra
chit opuściła pokój sama—zanadto bowiem była nie
spokojna, aby znieść przy tym akcie czyjąkolwiek o
becność—by wyjąć i przynieść pudding.
A gdyby się tak nie wypiekł! Gdyby przy wyjmo
waniu go rozpadł się w kawałki! Gdyby ktoś tymcza
sem wślizgnął się do kuchni i ukradł go, podczas gdy
oni posilali się gęsiną—na tę myśl dwoje małych Cra
tchitów pobladło z przerażenia.
Wogóle wyobrażano sobie wszelkie możliwe okro
pności.
—Hallo—chmura pary! Pud ling wyjęty z kotła.
Zapach, jak podczas prania. To serweta. Zapach, jak
w domu, w którym po jednej stronie mieszka paszte
tu ik, a po drugiej praczka. To był pudding.
Za pół minuty weszła mrs Cratchit, wzruszona,
ale dumna i uśmiechnięta, niosąc przed sobą pud
ding, twardy i z^ity, jak kula działowa, olśniony pło
mieniami zapalonego rumu, ze świąteczną gałązką
ostrokrzewn, wetkniętą w sam środek.
O, cudowny pudding! Bob Crachit oświadczył
głosem spokojnym i pewnym, że uważa to za najwię
ksze dzieło kucharskie mrs Cratchit od czasu ich mał
żeństwa. Cratchit powiedziała na to, że teraz, kiedy
jej ciężar spadł już z serca, przyznaje chętnie, iż by
ła bardzo zaniepokojona, ponieważ zdawało jej się, że
za dużo dała mąki.
Każdy miał coś do zauważenia, ale nikt nie o
śmielił się powiedzieć, ani nawet pomyśleć, że był to
jednak za mały pudding dła tak licznej rodziny. By
łaby to jawna herezya. Każdy członek rodziny Crat
chitów wstydziłby się, gdyby mu coś podobnego choć
by tylko przeszło przez głowę. (O. d. n.)
kiedykol