Newspaper Page Text
iś eru^niaigoż KAROL DICKENS.] Noc Wigilijna Przekład z angielskiego. CIĄG DALSZY. Wreszcie skończyli jedzenie, pozbierano ze stola, wymieciono komin i rozżarzono ogień. Kosztowano napoju, pieniącego się w naczyniu i uznano, że jest już gotów, na stole rozłożono jabłka i pomarańcze, a na ogień rzucono kilka garści kasztanów. Następnie cała rodzina Cratchitów zasiadła przed kominem w kole, jak wyrażał się Bob Cratohit, jak kolwiek było to właściwie tylko półkole Bob w śro dka, a obok niego cały zapas szklanek rodziny dwie szklaneczki i garnuszek na mleko, bez aszka. Naczynia te jednak mieściły w sobie gorący na pój tak samo dobrze, jakby to były złote puhary, a Bob rozlewał go z promieniejącym wzrokiem, podczas gdy w ognia podskakiwały i strzelały kasztany. Po tem wzniósł Bob toast —Daj nam Boże wszystkim, moi drodzy, szczę śliwe święta! Niech Bóg błogosławi nas! Oała rodzina powtórzyła toast. —Bóg niech błogosławi nas wszystkich i każde go z osobna!—rzekł ostatni Tiny Tim. Siedział tuż obok ojca na małem krzesełka. Bob trzymał jego małą wychudłą rączkę w swojej dłoni, jak gdyby, kochając to dziecię i pragnąc je przy so bie zatrzymać^ obawiał się jednak, że będzie mu wkrótce zabrane. —Duchu—odezwał się Scrooge ze współczuciem, którego nigdy dotychczas nie doznawał—powiedz mi, czy Tiny Tim utrzyma się przy żyoiu? —Widzę próżne krzesło obok kominka—odparł dach—i starannie przechowywane kule bez właścicie la. Jeżeli przyszłość nie zmieni tego cienia, dziecko umrze. —Nie, nie—zawołał Scrooge—ach, nie, dobry dachu, powiedz, że ono będzie żyło! —Jeżeli przyszłość nie zmieni tego cienia—od parł duch—już żaden z moich następców nie zastanie tutaj tego dziecka. Ale cóż to znaczy? Skoro musi umrzeć, to lepiej, ażeby umarło zaraz i zmniejszyło przez to nadwyżkę ludności. Scrooge pochylił głowę, słysząc swe własne sło wa, powtórzone pizez ducha, opanowany skruchą i bólem. —Człowieku—rzekł duch—jeśli masz serce lu dzkie, a nie kamienne, to strzeż się wymawiać takich obłudnych słów, dopóki nie wiesz, jaką i gdzie jest ta nadwyżka. Ażali chcesz rozstrzygać, którzy ludzie mają żyć, a którzy umierać? Być może, iż ty w oczach Opatrzności niegodniejBzym jesteś do życia, aniżeli miliony, podobne temu dziecku biednego człowieka. Boże, oóż może mówić robak na kwiecie o zbytku ży jących wśród swych głodnych braci w prochu! Scrooge przyjął zarzut ducha w pokorze i spuścił w dół oczy, gdy wtem usłyszał wymówione swe nazwi sko. —Nieoh żyje master Scrooge!—przemówił Bob —mr. Scrooge, twórca tego naszego święta! —Twórca tego święta, zaiste!—zawołała mrs. Cratohit z rozpromienionym wzrokiem.—Pragnęła bym, ażeby on tu był. Chciałabym, ażeby usłyszał bo daj część tego, co o nim sądzą, a spodziewam się, że by mu to przypadło do smaku. —Droga żono, dzieci!—rzekł Bob.—Dzisiaj jest święto Bożego Narodzenia! —Istotnie musi to być święto Bożego Narodzenia —odparła małżonka—skoro się może wznosić zdrowie takiego podłego skąpca, człowieka bez serca, jakim jest Scrooe. A ty wiesz, Robercie, że on jest takim. Nikt nie wie o tem lepiej od ciebie. —Droga żono—odrzekł łagodnie—dziś jest świę to Bożego Narodzenia! —A więc wychylę jego zdrowie, uczynię to dla ciebie i dla dzisiejszego święta—rzekła mrs Cratchit —ale nie dla niego. Niech żyje długie lata! Niechaj ma wesołe święta i szczęśliwy Nowy Rok. On będzie bardzo wesoły i bardzo szczęśliwy, tego jestem pewna. Dzieci wypiły po niej zdrowie Scrooge'a. Był to pierwszy akt, którego dokonali tego wieczoru bez ser deczności i bez ciepła. Tiny Tim wypił ostatni, ale nie dodał do tego żadnego komentarza. Scrooge był postrachem rodziny. Wymienienie je go nazwiska rzuciło na nich wszystkich ponury cień, który nie ustąpił przez pełne pięć minut. A gdy wreszcie ustąpił, byli weselsi dziesięć razy więcej, niżeli przedtem, ponieważ byli wolni od tego okropnego Scrooga. Bob Cratchit począł opowiadać, że ma w perspe ktywie dla mr. Piotra posadę, która mu będzie przy nosiła całe półszósta szylinga tygodniowo. Dwoje małych Cratchitów*roześmiało się serde cznie na tę myśl, że ujrzą Piotra jako człowieka pra cy a Piotr sam spoglądał w zamyśleniu przez otwór swego kołnierzyka w ogień, zastanawiając się zape wne nad tem, w jakich papierach ulokuje swoje o szczędności, skoro już znajdzie się w posiadaniu tej bajeoznej sumy. Marta, która była zajęta u modniarki, opowiada ła, jak wiele teraz ma roboty, ile to godzin w porte większego ruchu musi pracować i jak zamierza jutro wyspać się za wszystkie czasy jatro bowiem miała dzień zupełnie wolny. Opowiadała także, jak przed kilku dniami wi działa pewnego lorda, a lord był prawie tego wzrostu, co Piotr przy [tych słowach Piotr podciągnął rogi swego kołnierzyka tak wysoko, że po za fiimi głowa jego prawie zniknęła, Tymczasem kasztany i poncz obchodziły dokoła, a Tiny Tim śpiewał swym stełcsunym głosikiem pio senkę o dziecku, zasypanem przez śnieg, a śpiewał bar dzo ładnie. W tem wszystkiem nie było nic szczególnego. W rodzinie tej nie było ani jednej pięknej twarzy nie byli wcale ładnie ubrani obuwie ich bynajmniej nie było nieprzemakalne dzieci wyglądały nędznie, a Piotr z pewnością znał dobrze urządzenie lombar du. Ale byli szczęśliwi i przepełnieni wdzięcznością za te skromne rozkosze, panowała wśród nich zgoda i byli zadowoleni a gdy postacie ich przybladły, w drżącem oświetleniu pochodni ducha wyglądali na je szcze szczęśliwszych—oczy Scrooge'a spoczywały bez przerwy na nich, a przedewszystkiem na Tiny Timie. Teraz zrobiło się ciemno i począł padać gęsty śnieg a gdy Scrooge i duch szli przez ulice, płonące ognie w kuchniach, światła w wystawach modniar skich i wszelkiego rodzaju lokalach wyglądały nad wyraz uroczo. Tutaj przy jasnym płomieniu widać było przygotowania do wieczerzy tam wybiegały dzieci na pokrytą śniegiem ulicę, aby powitać przed innymi przybywające zamężne siostry, braci, kuzy nów, wujów, ciotki w innem miejscu na oknach prze suwały się cienie zgromadzonych gości, tam znów gromadka urodziwych dziewcząt, przybranych w fu trzane kołnierze i takież buciki, wszystkie naraz mó wiąc, lekkim krokiem spieszyła do domu sąsiada. Biada kawalerom, którzyby teraz rzucili na nie okiem, a te małe czarodziejki wiedziały o tem dosko nale! Gdyby sądzić według liczby ludzi, spieszących w odwiedziny do innych, możnaby mniemać, że nie ma nikogo, ktoby mógł ich przyjąć. A tymczasem w każdym domu oczekiwano gości i w każdym kominku płonął wesoły ogień. Jakżeż duch się radował! /Tak odsłaniał swoją szeroką pierś i otwierał swą pełną dłoń i na wszystko dokoła rzucał hojnie swe dobro czynne dary Nawet latarnik, przebiegający ciemne ulice, aby ponurą mgłę w nich rozjaśnić plamami światła i któ ry właśnie rozmyślał nad spędzeniem, gdziekolwiek wieczoru, roześmiał się głośno, gdy duch przeleciał obok niego. Wtem, lubo duch nie wyrzekł ani słowa, znaleźli się na bezdennej, rozległej pustyni, na której wznosi ły się porozrzucane ogromne skały, jakby to było cmentarzysko olbrzymów, a woda hulała, gdzie jej się podobało, a raczej byłaby to czyniła, gdyby mróz nie trzymał jej na uwięzi i nic nie rosło tutaj prócz mchu, chwastów i twardej, ostrej trawy. Na dalekim zachodzie niknące słońce pozostawiło pas płonącej czerwieni, spoglądającej na pusty step, jak zagniewa ne oko i zapadające się coraz niżej i niżej, aż wre szcie zgubiło się zupełnie w ciemnościach nocy. —Co to za miejscowość?...—zapytał Scrooge. —Miejscowość, w której górnicy pracują W głę biach ziemi—odrzekł duch.—Ale i oni znają mnie. Patrz! W oknie jakiejś chaty błyszczało światło pole cieli tam szybko. Tutaj zastali wesołe towarzystwo, siedzące dokoła ognia. Stary, bardzo stary mężcsyztta i sędziwa kobieta w otoczeniu dzieci, wnuków i pra wnuków, wszyscy w odświętnych szatach. Starzec śpiewał kolendę głosem, który rzadko tylko przygłuszał wycie wiatru na pustyni była to już bardzo stara kolenda, z czasów, kiedy jeszcze był chłopcem, a kiedy niekiedy wszyscy wtórowali mu chórem. Każdym razem zaś, gdy ioh głosy zabrzmia ły, starzec ożywiał się i głos jego był silniejszy a gdy przestawali, jego siły znów słabły. Duch nie bawił tu długo, lecz polecił Scroogowi, by trzymał się jego szaty. Polecieli nad pustynią—do kąd? Przecież nie na morze? Na morze! Ku wielkie mu swemu przerażeniu ujrzał Scrooge znikającą w tyle po za sobą ziemię, a pod sobą usłyszał głuchy pomruk pieniących się fal. Na samotnej, do połowy w wodzie zanurzonej skale, w odległości około mili od stałego lądu, stuła latarnia morska. Przez cały Boży rok pieniły się i hu czały dokoła niej fale. Całe stosy trawy morskiej otaczały jej stopy, a mewy—możnaby mniemać, że zrodzone z wiatru, jak trawa morska z fal—unosiły się i opadały w powie trzu dokoła jej szczytu, jak u spodu szumiące fale, nad któremi te ptaki żeglowały. Aletiawet i tutaj mieszkający dwaj strażnicy roz palili ogień. Przez otwór w grubym murze kamiennym padał snop promieni na morze. Ci, co rozniecili ogień, dwaj ludzie, wyciągnąwszy spracowane ręce nad' stołem, przy którym zasiedli, składali sobie nawzajem życze nia wesołych świąt przy garnku grogu. Jeden z nich starszy, o twarzy zniszczonej, poora nej zmarszczkami, a jednak promiennej, zaśpiewał pieśń wigilijną głosem potężnym, jak wicher morski. Duch spieszył dalej, biegł po nad czarne, piętrzą ce się morze, aż w końcu, daleko już od brzegów zie mi, zatrzymali się na okręcie. Stanęli obaj przy ster niku, przy strażniku, przy oficerach na służbie po nury przedstawiali oni widok, a jednakże każdy z nich nucił pieśń wigilijną, albo myślał o wigilii, albo też prawił zcicha swemu towarzyszowi o jakimś minio nym dniu wigilijnym, marząc równocześnie o ognisku domowem. I każdy człowiek na pokładzie—we śnie, czy na jawie, zły czy dobry, miał w tym dniu dla drugiego słowo lepsze, niż kiedykolwiek w ciągu roku, każdy brał ze swej strony udział w uroczystości i myślał zdała o tych, którzy niezawodnie w tej samej ohwili myślą o nim. Scrooge przysłuchiwał się językowi wichru i roz myślał, jaka to cudowna rzecz posuwać się wśród nie przejrzanej ciemności ponad nieznaną przepaścią, o ło nie jak śmierć głębokiem. Jakże zdumiał się, usły szawszy nagle śmiech serdeczny a zdumienie granic już nie miało, gdy poznał w owym śmiechu głos sio strzeńca i gdy ujrzał się ni stąd, ni zowąd w jasnym, suchym, pigknym pokoiu. Obok niego stał duch i A E Y K A uśmieohał się, spoglądając z lubością na jego sio strzeńca. Ha, ba, ha!—śmiał się tymczasem kasyn Sorooga dalej—Ha, ha, ha! Gdybyś, szanowny czytelniku, co jednak jest nie podobieństwem, znał człowieka, śmiejącego się serde czniej i szczerzej, aniżeli siostrzeniec Scrooge'a, to pragnąłbym go poznać. Przedstaw mnie, a będę utrzy mywał z nim znajomość. Je9t to przyjemne, słuszne i szlachetne urządze nie, że gdy z jednej strony odnawiają się choroby i smutek, to z drugiej niema w całym świecie nic bar dziej zaraźliwego, jak śmiech i dobry humor. Gdy siostrzeniec Scrooge'a huczał śmiechem, trzymając się za boki, kiwając głową i wykrzywiając twarz w najdziwaczniejszych kątorysach, siostrzeni ca Scrooga przez małżeństwo, śmiała się tak serde cznie, jak jej mąż. Zebrani zaś goście, nie chcąc po zostaów tyle, wybuchnęli gwałtownie. —Ha, ha! Ha, ha! —Jak mnie żywym tu widzicie, powiedział, że wigilia, to humbug!—wołał siostrzeniec Scrooga. —Tem gorzej dla niego, Fredziu—odparła sio strzenica Scrooga z pogardą. Błogosławione niech bę dą kobiety, one niczego nie czynią przez pół i zawsze biorą rzeczy na seryo. A była to ładna, bardzo ładna kobieta: miała przepyszną twarz z dołkami, małe usta, jakby stwo rzone do pocałunków i najsłoneczniejszą parę oczu, jakie kiedykolwiek z wyżyn kobiecej buzi się pro mienią. Było w nich coś wyzywającego, ale w tem do brem znaczeniu, które nikomu nie uchybia. —Komiczny ten stary—rzekł siostrzeniec Scroo ga—doprawdy, komiczny, komiczny nieznośny, a tak łatwo mógłby być miłym. Ale zło samo się karze, szkoda więc słów dalej tracić w tej sprawie. —Jeetem pewna, Fredziu, że on jest bardzo bo gaty—zauważyła siostrzenica Scrooga.—Przynajmniej ty zawsze mi tak mówisz. —I cóż z tego, moja droga?—prawił zagadnięty. —Bogactwo jest dlań bez pożytku, bo Scrooge nie używa go na nic dobrego. Nawet życia sobie nie u Przyjemnia. Nigdy też mi się ani przez myśl nie przesunęło, by—ha, ha, ha!—nas miał wspomódz. —Nie cierpię go—ozwała się piękna mała, a przyklasnęły jej siostry i inne kobiety, zebrane w po koju. —Ja bo nie mam nic przeciw niemu—rzekł sio strzeniec.- Zal mi go, ale nie mógłbym gniewać się na niego, gdybym nawet chciał. Któż bowiem cierpi przez jego kaprysy? On sam, zawsze on sam. Uroi sobie np., że powinien nas nie lubić, bo nie chce przyjść do nas na obiad. Jakiż z tego rezultat? Czyż nie straci dobrego obiadu? —Mnie się zaś zdaje, że już stracił bardzo dobry obiad—zawołała energiczna piękność. Wszyscy przyłączyli się do jej zdania. A chyba trudno odmawiać im kompetencyi, skoro właśnie skoń czyli obiad. —Zapewne, miło mi słyszeć to zdanie—rzekł sio trzeniec Scrooga— ponieważ nie mam wielkiego zau fania do młodych gospodyń. Cóż ty o tem mówisz, Topper? Topper miał wyraźnie oko na jednę z sióstr sio strzenicy Scrooga odrzekł też, że kawaler jest nę dznym wyrzutkiem i nie ma prawa wydawać sądu w tym przedmiocie na co znów owa siostra siostrzenicy Scrooga—pulchna, różowa, z koronkowym szali kiem,—zarumieni się, jak piwonia. —Mów dalej, Fredziu—odezwała się siostrzenica Scrooga, klaszcząc w dłonie.—On chowa zawsze wszy stkie pod korzec. Śmieszny człowiek! Zaczepiony wybuchnął znowu śmiechem, gdyż nie mógł opanować wesołości, a choć pulchna siostra starała się powstrzymać przy pomocy aromatycznego octu, wszyscy jednomyślnie poszli za danym przez niego przykładem. —Chciałem powiedzieć—rzekł Fredzio—że w da nej ohwili głównym skutkiem niechęci Scrooga do nas i do zabawy z nami jest to, iż traci przyjemne chwile, które byłyby mu na złe nie wyszły. Jestem pewny, że traci towarzyszy przyjemniejszych od tych, jakich posiada we własnych swych myślach, czy to w starem, zatęchłem biurze, czyli też w zakurzonych pokojach. Mam zamiar dostarczać mu tej samej spo sobności co roku, czy mu się to podoba, czy nie, bo mi go żal. Może wymyślać a na wigilię do samej śmierci, ale będzie musiał wyrobić sobie o niej le pszy sąd, gdy będę chodził do niego co rok i pytał Wuju Scrooge, jak się miewasz? Gdyby go to na tchnęło myślą zapisania swemu pomocnikowi jakich pięćdziesięciu funtów, to i to byłoby coś, a zdaje mi się, że poruszyłem go wczoraj. Wszyscy wybuchnęli śmiechem na myśl o tem, że siostrzeniec wzruszył Scrooga. Atoli jako ludzi do brego sera, nie dbającyh o to, z czego się śmieją, by le się tylko śmiali, zachęcał ich Fredzio do wesołości i posyłał wkoło butelczynę. Po herbacie zaczęła się muzyka, była to bowiem muzykalna rodzina. A zapewniam was, że wiedzieli, co.robią, gdy zaśpiewali chórem zwłaszcza Topper, który umiał mruczeć basem, jak niedźwiedź i nigdy nie zaczerwienić się przy tem, ani nie zeszpecić sobie twarzy nabrzmieniem żył na czele. Siostrzenica Scrooga grała wcale dobrze na har fie, bez próbowania uderzyła w struny i zagrała kró tką melodyę (ot drobnostka, mógłbyś nauczyć się jej gwizdać w dwie minuty), a znało ją doskonale dzie cko,^które zabrało Scrooga ze szkoły, jak mu to przy pomniał duch wigilijny Przeszłości. Gdy muzyka rozbrzmiewała, wszystko, co Scroo ge widział, uprzytomniło się w jego umyśle miękł coraz bardziej i sądził, że gdyby mógł był słuchać czę ściej tego śpiewu przed laty, byłby niezawodnie dla własnego szczęścia stał się lepszym i to własną zasłu gą bez pomocy łopaty grabarza, która pogrzebała Ja kóba Marley. Całego jednak wieczoru nie poświęcili muzyoet. Po chwili zaczęli się bawić w fanty dobrze to jest być czasami dziećmi, zwłaszcza w wigilię, gdyż je potężny fundator sam był dzieckiem. Naprzód więc bawiono się w ciuciubabkę. Ocay wiście, że tak. Ale nie chce mi się wierzyć, by Topper naprawdę nic nie widział, mając przewiązane oczy wszakże oczu w trzewikach nie miał. Mojem zdaniem, była to rzecz ułożona pomiędzy nim i siostrzeńcem Scrooga wiedział o tem niezawo dnie duch wigilijny przeszłości. Sposób zaś, w jaki Topper uganiał się za piękną panienką w białym sza liku, był poprostu zgwałceniem ludzkiej łatwowierno ści. Przewracając krzesła, obijając się o fortepian, dusząc się pomiędzy firankami, szedł wszędzie tam, gdzie szła ona! Zawsze wiedział, gdzie jej dopadnie. Nie chwytał nikogo innego. Gdy ktoś wpadł na nie go (jak to niektórzy czynili to rozmyślnie), udawał, jakoby pragnął tego kogoś chwycić, a potem zaraz zbaczał w kierunku swej ofiary. Napróżno protestowa ła kilkakrotnie, twierdząc, że to nie w porządku (a ka żdy musiał przyznać jej słuszność), gdy Topper w koń cu pannę złapał, zapędziwszy ją w róg, skąd nie było wyjścia zaohowanie się jego było w najwyższym sto pniu oburzające. Udawał, że nie poznaje jej, że musi koniecznie dotknąć ubrania głowy, że musi upewnić się przez uściśnienie jakiegoś pierścionka na jej palcu i pewnego łańcuszka na szyi to było poprostu wystę pne, monstrualne. Niezawodnie powiedziała mu o tem swoje zdanie, gdy podczas dalszego ciągu zabawy, w której nie brali już udziału, siedzieli i rozmawiali poufnie za firankami. Siostrzenica Scrooga, nie mieszając się do zaba wy, usiadła wygodnie w dużem krześle ze stołeczkiem pod nogi, w zacisznym kąciku, w którym tuż za nią stali duch i Scrooge. Ale przyłączyła się do gry w fanty i spełniała swoje zadanie nad podziw doskonale. Również w "sekretarzu" okazała się nieporówna ną, a ku wielkiemu zadowoleniu siostrzeńca Scrooga przeszła swoje siostry, chociaż im także nie brakowa ło sprytu, co mógłby Topper poświadczyć. Było tam około dwudziestu osób razem, młodych i starych i wszyscy bawili się z wyjątkiem jedynie Scrooga, ponieważ zajęty tem, co się działo, i zapo mniawszy, że głos jego nie wywoływał dźwięku— wyrywał się czasami całkiem głośno z swoim domy słem częstokroć najzupełniej trafnym, gdyż najo strzejsza igła, najlepsza marka Witchapel, nie była ostrzejsza od Scrooga, mimo, że on sam uważał siebie za tępego. Duch cieszył się bardzo iem jego usposobieniem i spoglądał na niego tak uprzejmie, że Scrooge prosił pokornie, jak studencik, aby pozostali, dopóki goście się nie rozejdą. Ale duch powiedział, że to być nie może. —Oto nowa gra—rzekł Scrooge.—Tylko pół go dziny jeszcze, duchu, tylko pół godziuy, nie więcej. Była to zabawa "Tak" i "Nie," w której siostrze niec Scrooga miał o czemś pomyśleć, a reszta zga dnąć, co to takiego, gdy on odpowiadał na ich pyta nia tak albo nie.'Pod ogniem pytań, na które był wy stawiony, wydobyto z niego kolejno, że myślał o zwie rzęciu, o żywem zwierzęciu, o niemiłem zwierzęciu, dzikiem zwierzęciu, o zwierzęciu, które czasami mru czało, czasami mówiło, mieszkało w Londynie, cho dziło po ulicach, niebyło wystawione na widok publi czny i nie było przez nikogo wodzone i nie żyło w me nażeryi i nigdy nie było zabijane na rynku, nie było ani koniem, ani osłem, ani krową, ani bykiem, ani ty grysem, ani psem, ani świnią, ani kotem, ani nie dźwiedziem. Za każdem, stawianem mu pytaniem, siostrze niec wybuchał nanowo śmiechem. W końcu pulchna, wpadłszy w podobną wesołość, zawołała: •—Już go mam! Wiem, co to! Wiem! Więc powiedz! —To twój wujaszek Scro-o-ge! Zgadła. Podziw był ogólny, chociaż słusznie ktoś zauważył, że na pytanie, czy to jest niedźwiedź odpo wiedź powinna była wypaść: "tak," ponieważ zaprze czenie powinno było odwrócić uwagę pytających od Scrooge, gdyby oczywiście obecni byli mieli do tego skłonność. —Doznajemy z niego uciechy—rzekł siostrzeniec —byłoby więc niewdzięcznością nie wypić jego zdro wia. Każdy niech weźmie szklankę grzanego wina i zdrowie wuja Scrooge'a! —Zdrowie wuja Scrooge'a!—zawołali wszyscy. —Wesołych świąt i szczęśliwego Nowego Roku staruszkowi, jakikolwiek on tam jest—ciągnął Fre dzio dalej.—Nie chciał przyjąć odemnie tych żyozeń, jednak ja mu je składam. Niech żyje wuj Scrooge! Wujowi Scrooge zrobiło się tak wesoło i lekko na sercu, byłby podziękował mu w niedosłyszalnej mo wie, gdyby duch pozwolił na to. Lecz cała scena zni knęła mu z oczu z ostatniemi słowami, wypowiedzia nemu przez siosrzeńoa, a duch i Scrooge znowu ruszy li dalej. Widzieli wiele, zaszli daleko, odwiedzili dużo ognisk domowych, a wszędzie uśmiechał się do nich duch. Duch zatrzymywał się przy łożach chorych, któ rzy się rozweselali w obcych krajach, które niejako zbliżały się do domu przy ludziach, walczących o byt, rozjaśnionych nadzieją lepszej przyszłości przy biedakach, czujących się bogatymi! W domu przytułku, szpitalu, więzieniu, w ka żdem schronieniu nędzy, gdziekolwiek próżny czło wiek w swej małej i krótkotrwałej władzy nie zamknął drzwi duchowi przed nosem, wszędzie zostawił on cząstkę błogosławieństwa, udzielając w ten sposób Scroogowi swych nauk. Była to długa noc, jeżeli to była tylko noc leci Scrooge miał pod tym względem swoje wątpliwości, ponieważ święta Bożego Narodzenia zdawały się byó niejako ściśnione w przeciągu czasu, który razem spę dzali. Dziwnem było, że gdy Scrooge nie zmieniał się w swej powierzchowności, duch starzał się, wyraźni* się starzał. (0. d. n.)