OCR Interpretation


Ameryka echo. [volume] (Toledo, Ohio) 1902-1971, December 13, 1902, DODATEK, Image 9

Image and text provided by Ohio History Connection, Columbus, OH

Persistent link: https://chroniclingamerica.loc.gov/lccn/sn83045274/1902-12-13/ed-1/seq-9/

What is OCR?


Thumbnail for

iś eru^niaigoż
KAROL DICKENS.]
Noc Wigilijna
Przekład z angielskiego.
CIĄG DALSZY.
Wreszcie skończyli jedzenie, pozbierano ze stola,
wymieciono komin i rozżarzono ogień. Kosztowano
napoju, pieniącego się w naczyniu i uznano, że jest
już gotów, na stole rozłożono jabłka i pomarańcze, a
na ogień rzucono kilka garści kasztanów.
Następnie cała rodzina Cratchitów zasiadła przed
kominem w kole, jak wyrażał się Bob Cratohit, jak
kolwiek było to właściwie tylko półkole Bob w śro
dka, a obok niego cały zapas szklanek rodziny dwie
szklaneczki i garnuszek na mleko, bez aszka.
Naczynia te jednak mieściły w sobie gorący na
pój tak samo dobrze, jakby to były złote puhary, a
Bob rozlewał go z promieniejącym wzrokiem, podczas
gdy w ognia podskakiwały i strzelały kasztany. Po
tem wzniósł Bob toast
—Daj nam Boże wszystkim, moi drodzy, szczę
śliwe święta! Niech Bóg błogosławi nas!
Oała rodzina powtórzyła toast.
—Bóg niech błogosławi nas wszystkich i każde
go z osobna!—rzekł ostatni Tiny Tim.
Siedział tuż obok ojca na małem krzesełka. Bob
trzymał jego małą wychudłą rączkę w swojej dłoni,
jak gdyby, kochając to dziecię i pragnąc je przy so
bie zatrzymać^ obawiał się jednak, że będzie mu
wkrótce zabrane.
—Duchu—odezwał się Scrooge ze współczuciem,
którego nigdy dotychczas nie doznawał—powiedz mi,
czy Tiny Tim utrzyma się przy żyoiu?
—Widzę próżne krzesło obok kominka—odparł
dach—i starannie przechowywane kule bez właścicie
la. Jeżeli przyszłość nie zmieni tego cienia, dziecko
umrze.
—Nie, nie—zawołał Scrooge—ach, nie, dobry
dachu, powiedz, że ono będzie żyło!
—Jeżeli przyszłość nie zmieni tego cienia—od
parł duch—już żaden z moich następców nie zastanie
tutaj tego dziecka. Ale cóż to znaczy? Skoro musi
umrzeć, to lepiej, ażeby umarło zaraz i zmniejszyło
przez to nadwyżkę ludności.
Scrooge pochylił głowę, słysząc swe własne sło
wa, powtórzone pizez ducha, opanowany skruchą i
bólem.
—Człowieku—rzekł duch—jeśli masz serce lu
dzkie, a nie kamienne, to strzeż się wymawiać takich
obłudnych słów, dopóki nie wiesz, jaką i gdzie jest
ta nadwyżka. Ażali chcesz rozstrzygać, którzy ludzie
mają żyć, a którzy umierać? Być może, iż ty w oczach
Opatrzności niegodniejBzym jesteś do życia, aniżeli
miliony, podobne temu dziecku biednego człowieka.
Boże, oóż może mówić robak na kwiecie o zbytku ży
jących wśród swych głodnych braci w prochu!
Scrooge przyjął zarzut ducha w pokorze i spuścił
w dół oczy, gdy wtem usłyszał wymówione swe nazwi
sko.
—Nieoh żyje master Scrooge!—przemówił Bob
—mr. Scrooge, twórca tego naszego święta!
—Twórca tego święta, zaiste!—zawołała mrs.
Cratohit z rozpromienionym wzrokiem.—Pragnęła
bym, ażeby on tu był. Chciałabym, ażeby usłyszał bo
daj część tego, co o nim sądzą, a spodziewam się, że
by mu to przypadło do smaku.
—Droga żono, dzieci!—rzekł Bob.—Dzisiaj jest
święto Bożego Narodzenia!
—Istotnie musi to być święto Bożego Narodzenia
—odparła małżonka—skoro się może wznosić zdrowie
takiego podłego skąpca, człowieka bez serca, jakim
jest Scrooe. A ty wiesz, Robercie, że on jest takim.
Nikt nie wie o tem lepiej od ciebie.
—Droga żono—odrzekł łagodnie—dziś jest świę
to Bożego Narodzenia!
—A więc wychylę jego zdrowie, uczynię to dla
ciebie i dla dzisiejszego święta—rzekła mrs Cratchit
—ale nie dla niego. Niech żyje długie lata! Niechaj
ma wesołe święta i szczęśliwy Nowy Rok. On będzie
bardzo wesoły i bardzo szczęśliwy, tego jestem pewna.
Dzieci wypiły po niej zdrowie Scrooge'a. Był to
pierwszy akt, którego dokonali tego wieczoru bez ser
deczności i bez ciepła. Tiny Tim wypił ostatni, ale
nie dodał do tego żadnego komentarza.
Scrooge był postrachem rodziny. Wymienienie je
go nazwiska rzuciło na nich wszystkich ponury cień,
który nie ustąpił przez pełne pięć minut.
A gdy wreszcie ustąpił, byli weselsi dziesięć razy
więcej, niżeli przedtem, ponieważ byli wolni od tego
okropnego Scrooga.
Bob Cratchit począł opowiadać, że ma w perspe
ktywie dla mr. Piotra posadę, która mu będzie przy
nosiła całe półszósta szylinga tygodniowo.
Dwoje małych Cratchitów*roześmiało się serde
cznie na tę myśl, że ujrzą Piotra jako człowieka pra
cy a Piotr sam spoglądał w zamyśleniu przez otwór
swego kołnierzyka w ogień, zastanawiając się zape
wne nad tem, w jakich papierach ulokuje swoje o
szczędności, skoro już znajdzie się w posiadaniu tej
bajeoznej sumy.
Marta, która była zajęta u modniarki, opowiada
ła, jak wiele teraz ma roboty, ile to godzin w porte
większego ruchu musi pracować i jak zamierza jutro
wyspać się za wszystkie czasy jatro bowiem miała
dzień zupełnie wolny.
Opowiadała także, jak przed kilku dniami wi
działa pewnego lorda, a lord był prawie tego wzrostu,
co Piotr przy [tych słowach Piotr podciągnął rogi
swego kołnierzyka tak wysoko, że po za fiimi głowa
jego prawie zniknęła,
Tymczasem kasztany i poncz obchodziły dokoła,
a Tiny Tim śpiewał swym stełcsunym głosikiem pio­
senkę o dziecku, zasypanem przez śnieg, a śpiewał bar
dzo ładnie.
W tem wszystkiem nie było nic szczególnego.
W rodzinie tej nie było ani jednej pięknej twarzy
nie byli wcale ładnie ubrani obuwie ich bynajmniej
nie było nieprzemakalne dzieci wyglądały nędznie,
a Piotr z pewnością znał dobrze urządzenie lombar
du. Ale byli szczęśliwi i przepełnieni wdzięcznością
za te skromne rozkosze, panowała wśród nich zgoda
i byli zadowoleni a gdy postacie ich przybladły, w
drżącem oświetleniu pochodni ducha wyglądali na je
szcze szczęśliwszych—oczy Scrooge'a spoczywały bez
przerwy na nich, a przedewszystkiem na Tiny Timie.
Teraz zrobiło się ciemno i począł padać gęsty
śnieg a gdy Scrooge i duch szli przez ulice, płonące
ognie w kuchniach, światła w wystawach modniar
skich i wszelkiego rodzaju lokalach wyglądały nad
wyraz uroczo. Tutaj przy jasnym płomieniu widać
było przygotowania do wieczerzy tam wybiegały
dzieci na pokrytą śniegiem ulicę, aby powitać przed
innymi przybywające zamężne siostry, braci, kuzy
nów, wujów, ciotki w innem miejscu na oknach prze
suwały się cienie zgromadzonych gości, tam znów
gromadka urodziwych dziewcząt, przybranych w fu
trzane kołnierze i takież buciki, wszystkie naraz mó
wiąc, lekkim krokiem spieszyła do domu sąsiada.
Biada kawalerom, którzyby teraz rzucili na nie
okiem, a te małe czarodziejki wiedziały o tem dosko
nale!
Gdyby sądzić według liczby ludzi, spieszących
w odwiedziny do innych, możnaby mniemać, że nie
ma nikogo, ktoby mógł ich przyjąć. A tymczasem w
każdym domu oczekiwano gości i w każdym kominku
płonął wesoły ogień. Jakżeż duch się radował! /Tak
odsłaniał swoją szeroką pierś i otwierał swą pełną
dłoń i na wszystko dokoła rzucał hojnie swe dobro
czynne dary
Nawet latarnik, przebiegający ciemne ulice, aby
ponurą mgłę w nich rozjaśnić plamami światła i któ
ry właśnie rozmyślał nad spędzeniem, gdziekolwiek
wieczoru, roześmiał się głośno, gdy duch przeleciał
obok niego.
Wtem, lubo duch nie wyrzekł ani słowa, znaleźli
się na bezdennej, rozległej pustyni, na której wznosi
ły się porozrzucane ogromne skały, jakby to było
cmentarzysko olbrzymów, a woda hulała, gdzie jej
się podobało, a raczej byłaby to czyniła, gdyby mróz
nie trzymał jej na uwięzi i nic nie rosło tutaj prócz
mchu, chwastów i twardej, ostrej trawy. Na dalekim
zachodzie niknące słońce pozostawiło pas płonącej
czerwieni, spoglądającej na pusty step, jak zagniewa
ne oko i zapadające się coraz niżej i niżej, aż wre
szcie zgubiło się zupełnie w ciemnościach nocy.
—Co to za miejscowość?...—zapytał Scrooge.
—Miejscowość, w której górnicy pracują W głę
biach ziemi—odrzekł duch.—Ale i oni znają mnie.
Patrz!
W oknie jakiejś chaty błyszczało światło pole
cieli tam szybko. Tutaj zastali wesołe towarzystwo,
siedzące dokoła ognia. Stary, bardzo stary mężcsyztta
i sędziwa kobieta w otoczeniu dzieci, wnuków i pra
wnuków, wszyscy w odświętnych szatach.
Starzec śpiewał kolendę głosem, który rzadko
tylko przygłuszał wycie wiatru na pustyni była to
już bardzo stara kolenda, z czasów, kiedy jeszcze był
chłopcem, a kiedy niekiedy wszyscy wtórowali mu
chórem. Każdym razem zaś, gdy ioh głosy zabrzmia
ły, starzec ożywiał się i głos jego był silniejszy a gdy
przestawali, jego siły znów słabły.
Duch nie bawił tu długo, lecz polecił Scroogowi,
by trzymał się jego szaty. Polecieli nad pustynią—do
kąd? Przecież nie na morze? Na morze! Ku wielkie
mu swemu przerażeniu ujrzał Scrooge znikającą w
tyle po za sobą ziemię, a pod sobą usłyszał głuchy
pomruk pieniących się fal.
Na samotnej, do połowy w wodzie zanurzonej
skale, w odległości około mili od stałego lądu, stuła
latarnia morska. Przez cały Boży rok pieniły się i hu
czały dokoła niej fale.
Całe stosy trawy morskiej otaczały jej stopy, a
mewy—możnaby mniemać, że zrodzone z wiatru, jak
trawa morska z fal—unosiły się i opadały w powie
trzu dokoła jej szczytu, jak u spodu szumiące fale,
nad któremi te ptaki żeglowały.
Aletiawet i tutaj mieszkający dwaj strażnicy roz
palili ogień.
Przez otwór w grubym murze kamiennym padał
snop promieni na morze. Ci, co rozniecili ogień, dwaj
ludzie, wyciągnąwszy spracowane ręce nad' stołem,
przy którym zasiedli, składali sobie nawzajem życze
nia wesołych świąt przy garnku grogu.
Jeden z nich starszy, o twarzy zniszczonej, poora
nej zmarszczkami, a jednak promiennej, zaśpiewał
pieśń wigilijną głosem potężnym, jak wicher morski.
Duch spieszył dalej, biegł po nad czarne, piętrzą
ce się morze, aż w końcu, daleko już od brzegów zie
mi, zatrzymali się na okręcie. Stanęli obaj przy ster
niku, przy strażniku, przy oficerach na służbie po
nury przedstawiali oni widok, a jednakże każdy z nich
nucił pieśń wigilijną, albo myślał o wigilii, albo też
prawił zcicha swemu towarzyszowi o jakimś minio
nym dniu wigilijnym, marząc równocześnie o ognisku
domowem.
I każdy człowiek na pokładzie—we śnie, czy na
jawie, zły czy dobry, miał w tym dniu dla drugiego
słowo lepsze, niż kiedykolwiek w ciągu roku, każdy
brał ze swej strony udział w uroczystości i myślał
zdała o tych, którzy niezawodnie w tej samej ohwili
myślą o nim.
Scrooge przysłuchiwał się językowi wichru i roz
myślał, jaka to cudowna rzecz posuwać się wśród nie
przejrzanej ciemności ponad nieznaną przepaścią, o ło
nie jak śmierć głębokiem. Jakże zdumiał się, usły
szawszy nagle śmiech serdeczny a zdumienie granic
już nie miało, gdy poznał w owym śmiechu głos sio
strzeńca i gdy ujrzał się ni stąd, ni zowąd w jasnym,
suchym, pigknym pokoiu. Obok niego stał duch i
A E Y K A
uśmieohał się, spoglądając z lubością na jego sio
strzeńca.
Ha, ba, ha!—śmiał się tymczasem kasyn
Sorooga dalej—Ha, ha, ha!
Gdybyś, szanowny czytelniku, co jednak jest nie
podobieństwem, znał człowieka, śmiejącego się serde
czniej i szczerzej, aniżeli siostrzeniec Scrooge'a, to
pragnąłbym go poznać. Przedstaw mnie, a będę utrzy
mywał z nim znajomość.
Je9t to przyjemne, słuszne i szlachetne urządze
nie, że gdy z jednej strony odnawiają się choroby i
smutek, to z drugiej niema w całym świecie nic bar
dziej zaraźliwego, jak śmiech i dobry humor.
Gdy siostrzeniec Scrooge'a huczał śmiechem,
trzymając się za boki, kiwając głową i wykrzywiając
twarz w najdziwaczniejszych kątorysach, siostrzeni
ca Scrooga przez małżeństwo, śmiała się tak serde
cznie, jak jej mąż. Zebrani zaś goście, nie chcąc po
zostaów tyle, wybuchnęli gwałtownie.
—Ha, ha! Ha, ha!
—Jak mnie żywym tu widzicie, powiedział, że
wigilia, to humbug!—wołał siostrzeniec Scrooga.
—Tem gorzej dla niego, Fredziu—odparła sio
strzenica Scrooga z pogardą. Błogosławione niech bę
dą kobiety, one niczego nie czynią przez pół i zawsze
biorą rzeczy na seryo.
A była to ładna, bardzo ładna kobieta: miała
przepyszną twarz z dołkami, małe usta, jakby stwo
rzone do pocałunków i najsłoneczniejszą parę oczu,
jakie kiedykolwiek z wyżyn kobiecej buzi się pro
mienią.
Było w nich coś wyzywającego, ale w tem do
brem znaczeniu, które nikomu nie uchybia.
—Komiczny ten stary—rzekł siostrzeniec Scroo
ga—doprawdy, komiczny, komiczny nieznośny, a tak
łatwo mógłby być miłym. Ale zło samo się karze,
szkoda więc słów dalej tracić w tej sprawie.
—Jeetem pewna, Fredziu, że on jest bardzo bo
gaty—zauważyła siostrzenica Scrooga.—Przynajmniej
ty zawsze mi tak mówisz.
—I cóż z tego, moja droga?—prawił zagadnięty.
—Bogactwo jest dlań bez pożytku, bo Scrooge nie
używa go na nic dobrego. Nawet życia sobie nie u
Przyjemnia. Nigdy też mi się ani przez myśl nie
przesunęło, by—ha, ha, ha!—nas miał wspomódz.
—Nie cierpię go—ozwała się piękna mała, a
przyklasnęły jej siostry i inne kobiety, zebrane w po
koju.
—Ja bo nie mam nic przeciw niemu—rzekł sio
strzeniec.- Zal mi go, ale nie mógłbym gniewać się
na niego, gdybym nawet chciał. Któż bowiem cierpi
przez jego kaprysy? On sam, zawsze on sam. Uroi
sobie np., że powinien nas nie lubić, bo nie chce
przyjść do nas na obiad. Jakiż z tego rezultat? Czyż
nie straci dobrego obiadu?
—Mnie się zaś zdaje, że już stracił bardzo dobry
obiad—zawołała energiczna piękność.
Wszyscy przyłączyli się do jej zdania. A chyba
trudno odmawiać im kompetencyi, skoro właśnie skoń
czyli obiad.
—Zapewne, miło mi słyszeć to zdanie—rzekł sio
trzeniec Scrooga— ponieważ nie mam wielkiego zau
fania do młodych gospodyń. Cóż ty o tem mówisz,
Topper?
Topper miał wyraźnie oko na jednę z sióstr sio
strzenicy Scrooga odrzekł też, że kawaler jest nę
dznym wyrzutkiem i nie ma prawa wydawać sądu w
tym przedmiocie na co znów owa siostra siostrzenicy
Scrooga—pulchna, różowa, z koronkowym szali
kiem,—zarumieni się, jak piwonia.
—Mów dalej, Fredziu—odezwała się siostrzenica
Scrooga, klaszcząc w dłonie.—On chowa zawsze wszy
stkie pod korzec. Śmieszny człowiek!
Zaczepiony wybuchnął znowu śmiechem, gdyż
nie mógł opanować wesołości, a choć pulchna siostra
starała się powstrzymać przy pomocy aromatycznego
octu, wszyscy jednomyślnie poszli za danym przez
niego przykładem.
—Chciałem powiedzieć—rzekł Fredzio—że w da
nej ohwili głównym skutkiem niechęci Scrooga do
nas i do zabawy z nami jest to, iż traci przyjemne
chwile, które byłyby mu na złe nie wyszły. Jestem
pewny, że traci towarzyszy przyjemniejszych od tych,
jakich posiada we własnych swych myślach, czy to w
starem, zatęchłem biurze, czyli też w zakurzonych
pokojach. Mam zamiar dostarczać mu tej samej spo
sobności co roku, czy mu się to podoba, czy nie, bo
mi go żal. Może wymyślać a na wigilię do samej
śmierci, ale będzie musiał wyrobić sobie o niej le
pszy sąd, gdy będę chodził do niego co rok i pytał
Wuju Scrooge, jak się miewasz? Gdyby go to na
tchnęło myślą zapisania swemu pomocnikowi jakich
pięćdziesięciu funtów, to i to byłoby coś, a zdaje mi
się, że poruszyłem go wczoraj.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem na myśl o tem,
że siostrzeniec wzruszył Scrooga. Atoli jako ludzi do
brego sera, nie dbającyh o to, z czego się śmieją, by
le się tylko śmiali, zachęcał ich Fredzio do wesołości
i posyłał wkoło butelczynę.
Po herbacie zaczęła się muzyka, była to bowiem
muzykalna rodzina. A zapewniam was, że wiedzieli,
co.robią, gdy zaśpiewali chórem zwłaszcza Topper,
który umiał mruczeć basem, jak niedźwiedź i nigdy
nie zaczerwienić się przy tem, ani nie zeszpecić sobie
twarzy nabrzmieniem żył na czele.
Siostrzenica Scrooga grała wcale dobrze na har
fie, bez próbowania uderzyła w struny i zagrała kró
tką melodyę (ot drobnostka, mógłbyś nauczyć się jej
gwizdać w dwie minuty), a znało ją doskonale dzie
cko,^które zabrało Scrooga ze szkoły, jak mu to przy
pomniał duch wigilijny Przeszłości.
Gdy muzyka rozbrzmiewała, wszystko, co Scroo
ge widział, uprzytomniło się w jego umyśle miękł
coraz bardziej i sądził, że gdyby mógł był słuchać czę
ściej tego śpiewu przed laty, byłby niezawodnie dla
własnego szczęścia stał się lepszym i to własną zasłu
gą bez pomocy łopaty grabarza, która pogrzebała Ja
kóba Marley.
Całego jednak wieczoru nie poświęcili muzyoet.
Po chwili zaczęli się bawić w fanty dobrze to jest
być czasami dziećmi, zwłaszcza w wigilię, gdyż je
potężny fundator sam był dzieckiem.
Naprzód więc bawiono się w ciuciubabkę. Ocay
wiście, że tak. Ale nie chce mi się wierzyć, by Topper
naprawdę nic nie widział, mając przewiązane oczy
wszakże oczu w trzewikach nie miał.
Mojem zdaniem, była to rzecz ułożona pomiędzy
nim i siostrzeńcem Scrooga wiedział o tem niezawo
dnie duch wigilijny przeszłości. Sposób zaś, w jaki
Topper uganiał się za piękną panienką w białym sza
liku, był poprostu zgwałceniem ludzkiej łatwowierno
ści. Przewracając krzesła, obijając się o fortepian,
dusząc się pomiędzy firankami, szedł wszędzie tam,
gdzie szła ona! Zawsze wiedział, gdzie jej dopadnie.
Nie chwytał nikogo innego. Gdy ktoś wpadł na nie
go (jak to niektórzy czynili to rozmyślnie), udawał,
jakoby pragnął tego kogoś chwycić, a potem zaraz
zbaczał w kierunku swej ofiary. Napróżno protestowa
ła kilkakrotnie, twierdząc, że to nie w porządku (a ka
żdy musiał przyznać jej słuszność), gdy Topper w koń
cu pannę złapał, zapędziwszy ją w róg, skąd nie było
wyjścia zaohowanie się jego było w najwyższym sto
pniu oburzające. Udawał, że nie poznaje jej, że musi
koniecznie dotknąć ubrania głowy, że musi upewnić
się przez uściśnienie jakiegoś pierścionka na jej palcu
i pewnego łańcuszka na szyi to było poprostu wystę
pne, monstrualne. Niezawodnie powiedziała mu o tem
swoje zdanie, gdy podczas dalszego ciągu zabawy,
w której nie brali już udziału, siedzieli i rozmawiali
poufnie za firankami.
Siostrzenica Scrooga, nie mieszając się do zaba
wy, usiadła wygodnie w dużem krześle ze stołeczkiem
pod nogi, w zacisznym kąciku, w którym tuż za nią
stali duch i Scrooge. Ale przyłączyła się do gry w
fanty i spełniała swoje zadanie nad podziw doskonale.
Również w "sekretarzu" okazała się nieporówna
ną, a ku wielkiemu zadowoleniu siostrzeńca Scrooga
przeszła swoje siostry, chociaż im także nie brakowa
ło sprytu, co mógłby Topper poświadczyć.
Było tam około dwudziestu osób razem, młodych
i starych i wszyscy bawili się z wyjątkiem jedynie
Scrooga, ponieważ zajęty tem, co się działo, i zapo
mniawszy, że głos jego nie wywoływał dźwięku—
wyrywał się czasami całkiem głośno z swoim domy
słem częstokroć najzupełniej trafnym, gdyż najo
strzejsza igła, najlepsza marka Witchapel, nie była
ostrzejsza od Scrooga, mimo, że on sam uważał siebie
za tępego.
Duch cieszył się bardzo iem jego usposobieniem
i spoglądał na niego tak uprzejmie, że Scrooge prosił
pokornie, jak studencik, aby pozostali, dopóki goście
się nie rozejdą. Ale duch powiedział, że to być nie
może.
—Oto nowa gra—rzekł Scrooge.—Tylko pół go
dziny jeszcze, duchu, tylko pół godziuy, nie więcej.
Była to zabawa "Tak" i "Nie," w której siostrze
niec Scrooga miał o czemś pomyśleć, a reszta zga
dnąć, co to takiego, gdy on odpowiadał na ich pyta
nia tak albo nie.'Pod ogniem pytań, na które był wy
stawiony, wydobyto z niego kolejno, że myślał o zwie
rzęciu, o żywem zwierzęciu, o niemiłem zwierzęciu,
dzikiem zwierzęciu, o zwierzęciu, które czasami mru
czało, czasami mówiło, mieszkało w Londynie, cho
dziło po ulicach, niebyło wystawione na widok publi
czny i nie było przez nikogo wodzone i nie żyło w me
nażeryi i nigdy nie było zabijane na rynku, nie było
ani koniem, ani osłem, ani krową, ani bykiem, ani ty
grysem, ani psem, ani świnią, ani kotem, ani nie
dźwiedziem.
Za każdem, stawianem mu pytaniem, siostrze
niec wybuchał nanowo śmiechem. W końcu pulchna,
wpadłszy w podobną wesołość, zawołała:
•—Już go mam! Wiem, co to! Wiem!
Więc powiedz!
—To twój wujaszek Scro-o-ge!
Zgadła. Podziw był ogólny, chociaż słusznie ktoś
zauważył, że na pytanie, czy to jest niedźwiedź odpo
wiedź powinna była wypaść: "tak," ponieważ zaprze
czenie powinno było odwrócić uwagę pytających od
Scrooge, gdyby oczywiście obecni byli mieli do tego
skłonność.
—Doznajemy z niego uciechy—rzekł siostrzeniec
—byłoby więc niewdzięcznością nie wypić jego zdro
wia. Każdy niech weźmie szklankę grzanego wina i
zdrowie wuja Scrooge'a!
—Zdrowie wuja Scrooge'a!—zawołali wszyscy.
—Wesołych świąt i szczęśliwego Nowego Roku
staruszkowi, jakikolwiek on tam jest—ciągnął Fre
dzio dalej.—Nie chciał przyjąć odemnie tych żyozeń,
jednak ja mu je składam. Niech żyje wuj Scrooge!
Wujowi Scrooge zrobiło się tak wesoło i lekko na
sercu, byłby podziękował mu w niedosłyszalnej mo
wie, gdyby duch pozwolił na to. Lecz cała scena zni
knęła mu z oczu z ostatniemi słowami, wypowiedzia
nemu przez siosrzeńoa, a duch i Scrooge znowu ruszy
li dalej.
Widzieli wiele, zaszli daleko, odwiedzili dużo
ognisk domowych, a wszędzie uśmiechał się do nich
duch.
Duch zatrzymywał się przy łożach chorych, któ
rzy się rozweselali w obcych krajach, które niejako
zbliżały się do domu przy ludziach, walczących o
byt, rozjaśnionych nadzieją lepszej przyszłości przy
biedakach, czujących się bogatymi!
W domu przytułku, szpitalu, więzieniu, w ka
żdem schronieniu nędzy, gdziekolwiek próżny czło
wiek w swej małej i krótkotrwałej władzy nie zamknął
drzwi duchowi przed nosem, wszędzie zostawił on
cząstkę błogosławieństwa, udzielając w ten sposób
Scroogowi swych nauk.
Była to długa noc, jeżeli to była tylko noc leci
Scrooge miał pod tym względem swoje wątpliwości,
ponieważ święta Bożego Narodzenia zdawały się byó
niejako ściśnione w przeciągu czasu, który razem spę
dzali. Dziwnem było, że gdy Scrooge nie zmieniał się
w swej powierzchowności, duch starzał się, wyraźni*
się starzał. (0. d. n.)

xml | txt