Newspaper Page Text
10 —Nie wiem. Lecz zanim czas nadejdzie, będzie my mieli pieniądze, a nawet, gdybyśmy nie mieli, te trzebaby szczególniejszego zrządzenia, by u jego spadkobierców spotkać się z równym brudem, może my więc, Karolko, spać dzisiaj bodaj do rana z lek kiem sercem. Rozjaśniły się nawet twarze słuchających dzieci i cały dom radował się śmiercią tego człowieka. —Pokaż mi coś bardziej pocieszającego w połą czeniu ze śmiercią—rzesł Scrooge—albo ten ciemny pokój, któryśmy tylko co opuścili, będzie mi ciągle stał przed oczyma. Duch przeprowadził go przez kilka dobrze zna nych ulic, a gdy ozli, Scrooge pilnie się rozglądał, aby znaleźć siebie samego, ale nadaremnie. Wstąpi li do domu biednego Roberta Oratchita, do tego sa mego mieszkania, które widział już poprzednio. Zastali w niem matkę z dziećmi, siedzące naokół stołu. Spokojnie. Bardzo spokojnie. Hałaśliwe małe Oratchity siedziały w jednym z rogów jak statuy i spoglądały na Piotra, zagłębionego w książce, pod czas gdy matka i córki były zajęte szyciem. —A on wziął dziecię i postawił je w pośrodku nich. Skąd Scrooge usłyszał te słowa? Wszakże tonio sen. Chłopiec wyczytał jo chyba, gdy Scrooge z Du chem przekroczyli próg mieszkania. Czemu nie czytał dalej? Matka złożyła swą robótkę na stole i ręką dotknę ła się twarzy. —Coś oczy mnie bolą od tych jaskrawych kolo rów—przemówiła. —Ach, biedny mały Tim —Teraz znowu mi lepiej—rzekła pani Cratchit. —Swieoa osłabia oczy, a za nio na świecie nie poka załabym zmęczonych oczu waszemu ojcu, gdy przyj dzie do domu. Lada chwila być tn powinien! —Dziwna, że go jeszcze niema—rzekł Piotr, za mykając książkę ale zdaje mi się, matko, że on od kilku wieczorów przybywa nieco później, niż do nie dawna. Znowu zapanowała cisza. W końcu matka ode zwała się głosem pewnym i wesołym, który raz tylko utknął jej w gardle. —Widziałam go, jak chodził—widziałam go, jak chodził z małym Timem na plecach jakże szybko! —Ja też widziałem—odrzekł Piotr—nawet często. —I ja widziałem!—zawołał ktoś trzeci, a potem reizta obecnych, kolejno jeden po drugim. —To też Tim był taki lekuchny!—zaczęła zno wu matka, zajęta pracą—a ojciec tak go kochał, że nosić go nie było dla ojca trudem o! było chyba ra dością. Lecz oto i ojciec. Powstała, by go powitać. Robert wszedł w swym Bzaliku—biedak potrzebował go bardzo. Herbata cze kała na maszynce, wszyscy jak na wyścigi, starali się ojcu posłużyć. Potom dwa małe Cratohity wlazły mu. na kolana i przyłożyły swe małe policzki do jego twa rzy, jakby chciały powiedzieć: "Nie rób sobie nic z tego, tato! Nie martw się! Robert Oratchit był bardzo wesoły. Rozmawiał z nimi, jak mógł najmilej. Spoglądał na robótki, le fcące na stole, i chwalił zapobiegliwość, oraz pośpiech pani Cratchit i dziewcząt. —Do niedzieli, ba, przed niedzielą uprzątnę się z robotą. —Niedziela! Poszedłeś dzisiaj Robercie?—spy tała go żona. —Tak, moja droga—odrzekł Robert.—Szkoda, że ciebie nie było. Byłabyś się uradowała, widząc jak pięknie wszystko się zieleni. Ale i wy będziecie go odwiedzali często. Przyrzekłem mu odwiedzać go fca żdej niedzieli. Moje biedne małe dziecię!—zawołał Robert.—Moje dziecko! Poddał się całkiem smutkowi, napróżno próbował walozyć z rozrzewnieniem. Wstał i poszedł do pokoju na górę, oświetlonego i ozdobionego, jak na dzień wigilijny. Stało tam pu ste krzesło, obok leżało dzieoko i ślady, że ktoś tam znajdował się niedawno. Biedny Robert usiadł, a gdy pomyślał chwilę, uspokoił się, ucałował drobną twarz. Pogodził się z tem, co zaszło, i zszedł na dół zupełnie spokojny. Zebrali się wkoło ognia i zaczęli gwarzyć: matka i eórka nie przerywały sobie pracy. Robert opowie dział im o nadzwyczajnej uprzejmości siostrzeńca Scrooga, którego zaledwie raz widział i który, spo tkawszy go tego dnia na ulicy, a widząc, że wygląda nieco zmartwiony spytał Roberta uprzejmie o powód zmartwienia. —Opowiedziałem mu wszystko. "Serdecznie mi przykro, panie Oratchit—rzekł—serdecznie mi żal pańskiej dobrej żony." Nawiasem mówiąc, skąd on to wiedział, nie pojmuję. —Co takiego, mój drogi —Ze jesteś dobrą żoną—odrzekł Robert. —Każdy wie o"tem!—zawołał Piotr. —Dobrze powiedziane, mój chłopcze!—rzekł Ro bert.—Mam nadzieję,żekażdy wie. "Serdecznie mi żal —rzekł—pańskiej dobrej żony. Jeżeli mogę paau być pomocny w jakikolwiek sposób—ciągnął dalej, dając mi swoją kartę—oto mój adres. Proszę odwiedzić mnie w potrzebie." —Oczywiście nie dlatego—tłomaczył Robert—że by mógł istotnie coś dla nas uczynić, ale swoją u przejmością dziwnie mnie ujął za seroe. Zdawało się jakby istotnie znał małego Tima i współczuł z nami. —Jestem pewna, że to dobry człowiek—rzekła pani Oratchit. —Byłabyś tego jeszcze pewniejsza, moja droga— odrzekł Robert—gdybyś go była widziała i mówiła, jak ja z nim przed chwilą. Wcalebym się nie dziwił— tważ, co mówię—gdyby się postarał o lepsze miejsoe dla Piotra. —Słyszysz, Piotrze?—rzekła pani Cratchit. —A wtedy—zawołała jedna z dziewcząt—Piotr znaidzie sobie inne towarzystwo i zamieszka sam. —A wynoś mi się- odparł Piotr, szczerząc zęby. —Niema w tem nic nieprawdopodobnego— zau ważył Robert- chociaż dosyć na to czasu, mój drogi. Lecz jakkolwiek i kiedykolwiek rozstaniemy się ze sobą, jestem pewny, że żadne z nas nie zapomni o biednym, małym Timku, albo też o tem pierwszem wśród nas rozstaniu. —Nigdy, ojczo!—zawołali wszyscy. —Wiera—rzekł Robert—wiem, moi drodzy, że gdy sobie przypomnimy, jak był cierpliwy i łagodny, ehoć tak małe, maleńkie dziecko, nie będziemy się spierać między sobą i czyniąc to, zapominać o małym Timie. —Nie, ojcze, nigdy!—zawołali wszyscy chórem. Czuję się bardzo szczęśliwy—rzekł Robert— bardzo szczęśliwy. Pani Cratchit ucałowała go, i córki ucałowały, i małe Cratchity uczyniły to samo, a Piotr uścisnął go za rękę. O, duchu małego Tima! twoja dziecinna istota pochodziła od Boga. —Duchu—rzekł Scrooge coś mi szepce, że wkrótce się rozstaniemy. Wiem, że to nastąpi, tylko nie wiem jak. Powiedz mi, co to był za człowiek, któ rego widzieliśmy na łożu śmiertelnem? Duch wigilijny przyszłości poprowadził go jak poprzednio—chociaż, juk sądził, zaszła różnica w cza sie rzeczywiście nie było porządku w ostatnich zja wiskach, a łączyło je tylko to, że się miały odbyć w przyszłości znaleźli się w dzielnicy byznesmanów, alo Scrooge znowu siebie nie ujrzał. Istotnie duch wcale się nie zatrzymywał, lecz szedł prosto ku upragnio nemu celowi, gdy Scrooge poprosił go, aby się chwi lę wstrzymał. —Gdzie ton podwórzec, przez który teraz spie szymy—rzekł Scrooge—tam się znajduje moje biuro. Widzę dom. Pozwól mi zobaczyć, czem będę w przy szłości. Duch przystanął i ręka poruszyła się w innym kierunku. —Wszakże ten dom"tutaj—zawołał Scrooge. Cze muż wskazujesz w inną stronę? Nieubłagany palec nie zmienił kierunku. Scroo ge podbiegł do okna swego biura i zajrzał do wnętrza. Było ono ciągle biurem, ale już nie jego meble ule gły zmianie, aczkolwiek w krześle siedzący nie był nim. Duch wskazywał w tym samym, co poprzednio, kierun&u. Scrooge usłuchał go raz jeszcze, a nie dziwiąc się, dlaczego i dokąd poszedł, znalazł się przed żela zną bramą. Przed wejściem stanął i obojrzał się wo koło. Był to cmentarz. Tu więc leży pod ziemią nę dzny człowiek, którego nazwiska miał się wkrótce do wiedzieć. Było to istotnie wspaniałe miejsce. Duch stał wśród grobów, wskazując palcem jeden z nich. Scrooge podsunął się ku niemu ze drżeniem. Zjawisko nic się nie zmieniło, a jednak zdało się Scroogowi, że dojrzał w niem nowe znaczenie. —Zanim podejdę do grobu, który mi wskazujesz —rzekł Scrooge—odpowiedz mi na jedno pytanie. Czy są to cienie rzeczy, które się staną, czyli też tyl ko cienie rzeczy, które stać się mogą? Lecz duch ciągle wskazywał palcem grób, przy którym stali. —Jak kto sobie pościele, tak się wyśpi—rzekł Scrooge.—Ale w razie zmiany postępowania powi nieu uledz i rezultat tej zmianie. Powiedz, czy tak mam rozumieć to, coś mi pokazał? Duch ani dignął. Scrooge podpełznął ku widmu, drżąc na całem ciele, a idąc za jego palcem, przeczytał na kamieniu zaniedbanego nagrobka swe własne nazwisko: "Ebenezer Scrooge." —Czyż ja jestem tym człowiekiem, którego wi dzieliśmy na łóżku?—wołał na klęczkach. Palec zwrócił się od grobu ku niemu i od niego znowu ku grobowi. —Nie, duchu! O nie! Palec ustawicznie wskazywał w jedną stronę. —Duchu!—wołał Scrooge, czepiając się jego su kni— wysłuchaj mnie. Ja nie jestem tym samym czło wiekiem, jakim byłem. Nie będę człowiekiem, jakim byłbym piezawodnie, gdyby nie ta nauka. Pocóż było pokazywać mi to wszystko, jeżeli nie mam mieć na dziei? Po raz pierwszy zdawało mu się, iż ramię widma zadrżało. —Dobry duchu!—ciągnął, padając przed nim na kolana.—Twoja litość wstawia się za mną. Zapewnij mnie, że mogę jeszcze zmienić te wszystkie cienie, jakie mi pokazałeś, zmienić je, zmieniając dotych czasowy sposób życia. Ręka widma nie ustawała drżeć. —Będę czcił wigilię tak dalece, iż w ciągu całe go roku próbować będę zachowywać się tak, jakby to był święty dzień wigilijny. Będę żyl w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Wszystkie trzy duchy będą walczyć we mnie. Nie zapomnę lekcyj, których oni mi udzielili! Oh! powiedz mi, że mogę jeszcze ze trzeć wapno z tego kamienia. Miotany bólem, schwycił się eterycznej ręki. Duch chciał się wyrwać, ale Scrooge błagał coraz na tarczywiej i puścić go nie chciał, duch jednak okazał się mocniejszym i odepchnął nadtręta. Poraź ostatni wzniósł Scrooge dłonie, błagając o odwrócenie swego losu. I o dziwo! ubiór widma dzi wnemu uległ przeobrażeniu, skurczył się, spadł i zmalał i przybrał formę słupa u łoża mr. Scrooga. PIĄTA ZWROTKA. Koniec history i. Tak! Słup ten był częścią jego własnego łóżka! I łóżko i pokój były jego własne, a co ważniejsze, czas, który miał przed sobą, a w którym mógł zrefor mować swe życie, był też jego własny. A E Y K A —Będę żył w przeszłości, teraźniejszości i przy szłości—powtarza! Scrooge z łóżka.—Duchy wszy stkich trzech tych krain walczyć będą we mnie o le psze. O! Jakóbie Marley! Niechaj Nieba i wigilia będą za to błogosławione! Powtarzam to na kolanach, stary Jakóbie, na kolanach! Tak był podniecony i rozpromieniony swemi do bremi inteneyami, że złamany głos odmawiał mu pra wie posłuszeństwa. Łkał gwałtownie, a twar^ jego zh wały łzy obfite. —Nikt nie zerwał—zawołał, dotykając jednej z kotar przy łóżku—nikt ich nie zerwał razem z pier ścieniami i wszystkiem. Kotary są tutaj i ja jestem tutaj- cienie rzeczy, które mogłyby się stać, mogą być jeszcze rozwiane. I zostaną rozwiane, to pewne, jak amen w pacierzu. —Czuję się lekkim, jak pióro, szczęśliwym, jak anioł, wesołym jak student. Jestem oszołomiony jak pijak. Wesołych świąt życzę każdemu. Szczęśliwego Nowego Roku życzę całemu światu! Hallo! Hallo! Wpadł do bawialni i stanął jak wryty. —Tu jest rondelek, w którym znajdował się kleik!—zawołał Scrooge, ruszywszy znowu z miejsca i oglądając ognisko.—Tutaj są drzwi, przez które wszedł duch Marley a! Tam róg, w którym siedział duch wigilijny teraźniejszości! Tutaj okno, przez któ re widziałem wędrujące duchy! Wszystko to więc pra wda, wszystko to miało istotnie miejsce! Ha, ha, ha! W istocie jak na człowieka, który wyszedł z prak tyki od tylu lat, był to znakomity, wyborny śmiech, przypuszczalny ojciec późniejszych wesołych śmie chów. —Nie wiem, jaki to dzień miesiąca—rzekłScroo ge.—Nie wiem, jak długo znajdowałem się pomiędzy duchami. Nie wiem nic. Jestem, jak dziecko nowona rodzone. Ale mniejsza z tem. Cóż to szkodzi. Wolał bym raczej być dzieckiem. Hallo! Dzwony kościelne zdawały się wydobywać z sie bie najmelodyjniejsze tony, na jakie stać je było. —Ding, dong! ding, dong! O, chwała, chwała! Podbiegłszy do okna, otworzył je i wytknął gło wę. Ani mgły, ani wilgoci jasne, czyste, miłe, orze źwiające zimno, które krwi każe wyprawiać harce złote światło słoneczne niebiański firmament miłe, świeże powietrze wesołe dzwony. O, chwała, chwała! —Co to dzisiaj za dzień?—zapytał z ożywieniem jakiegoś przechodzącego właśnie chłopca w odświę tnym stroju. —Hm?—mruknął chłopiec z ogromnym zdziwie niem. —Co dzisiaj za dzień, mój ładny chłopcze—in dagował go Scrooge. —Oczywiście Boże Narodzenie, —Boże Narodzenie. —Tak. —Nie straciłem go więc—mówił do siebie.—Du chy uczyniły to wszystko w ciągu jednej nocy. A mo gą one robić, co im się .żywnie podoba. Oczywiście, że mogą. Hej tam, mój ładny chłopcze! —Czego pau sobie życzy? —Czy wiesz, gdzie tu w drugiej ulicy na rogu, jest sklep drobiu? —Naturalnie. —Inteligentny chłopak!—zauważył Scrooge.— Zdumiewający chłopak. Nie wiesz, czy sprzedali już tego ogromnego indyka, który tam wisiał? —Tego, co to był tak duży, jak ja, nie przymie rzając? —Jakiż to rozkoszny chłopiec! Prawdziwa przy jemność z nim rozmawiać. Tak, mój chłopcze! —Wisi tam dotychczas—brzmiała odpowiedź. —Czy tak? No, to idź i kup go. —Niby za co i na co? —Nie kpię z ciebie—zapewniał Scrooge. Chcę kupić tego indyka, każ więc, niech go tu przyniosą, abym mógł wskazać, komu mają go zanieść. Wróć z kupnem, a dam ci szylinga. Wróć w niecałe pięć mi nut, dam ci pół korony. Chłopiec pobiegł, jak strzała. Pewną rękę i do bry kurek musiałby mieć ten, któryby szybciej wy strzelił z fuzyi. —Poszlę go Cratchitowi—szeptał Scrooge, zaoie rając ręce i pękając od śmiechu.—Nie będzie wie dział, kto mu taki prezent robi. Jędor dwa razy tak wielki, jak mały Tim. Joe Miller nigdy nie zdobył się na taki dowcip. Adres pisał niepewną ręką, ale jakoś go przecież napisał i zeszedł na dół, aby otworzyć drzwi od ulicy i czekać na indyka. Gry stał tak w oczekiwaniu, [zwróciła jego uwagę kołatka. —Będę cię kochał, póki życia!—wołał Scrooge, klepiąc ją ręką.—Nigdy przedtem nie zwracałem na nią uwagi. Jaki ona ma uczciwy wyraz twarzy! Koła tka ta jest poprostu cudowna! Lecz otóż indyk! Hallo! Jak się masz! Wesołych świąt! Był to istotnie indyk nielada. Nigdy chyba nie mógł on stać na nogach. Byłyby się poęl nim załama ły, jak dwie laski laku. —Ba, wszakże niepodobna zanieść go do Camden Town, musicie wziąć fiakra—rzekł Scrooge. Mówiąc to, płacąc za indyka, płacąc za fiakra, wynagradzając za przysługę chłopca, cnychotał bez przerwy. Chciał teraz atoli się ogolić. Ba, niby to tak ła two, gdy ręce drżały mu nieustannie. Ale gdyby na wet odciął sobie koniec nosa, niewielka historya. Przyłoży plaster i wszystko będzie dobrze. Ubrał si\ w co miał "najlepszego" i wyszedł w końcu na uiicę. Tymczasem ludzie już wyroili się, jak widział, chodząc z duchem wigilijnym teraźniej szości Z założonemi w tył rękoma, Scrooge przypa trywał się każdemu z uprzejmym uśmiechem. Przy brał tak serdeczny, ujmujący wyraz twarzy, że trzech czy czterech jegoinościów w dobrych humorach powi tało go słowami: —Dzień dobry panu! Wesołych świąt! Scrooge często potem powtarzał, że ze wszystkich miłych dźwięków, jakie słyszał, te były mu najmilww. Nie uszedł daleko, gdy ujrzał zbliżającego sit/ fc \J niemu poważnego pana, który odwiedzi! go poprze* 20 Grudnia 1902 dnio w kantorze, mówiąc: "Firma Scrooge i Marley, jeżeli się nie mylę!" Ból przeszył jego serce na myśl, jakiem okiem spojrzy na niego ów dżentelmen, gdy przechodzić będą obok siebie lecz widział teraz przea sobą prostą drogę i poszedł nią. —Kochany panie—rzekł Scrooge, przyśpieszając kroku i chwytając spotkanego za obie ręce.—Jak się pan miewasz!? Mam nadzieję, żeś pan doznał wczoraj powodzenia. Było to bardzo uprzejmie z pańskiej strony. Wesołych świąt panu życzę! —Pan Scrooge? —Tak—rzekł Scrooge.—To jest moje nazwisko, a obawiam się, że niemile ono brzmi w pańskich u szach. Pozwól mi pan prosić o wybaczenie. A bądź pan tak dobry—tu Scrooge szepnął mu coś do ucha. —Czy być może?—zawołał ów jegomość z zapar tym tchem.—Kochany panie Scrooge, mówisz pan na seryo? —Tak—odrzekł Scrooge.—Ani grosza mniej. Za pewniam pana, że suma ta obejmuje wiele dawnych zaległości. Zrobisz mi pan tę łaskę? —Kochany panie—odrzekł tamten, ściskając go za ręce—nie wiem, co mam powiedzieć. —Już dość, kochany panie, bardzo proszę— przerwał Scrooge.—Zechciej mniej tylko odwiedzić. Czy mogę na to liczyć? —Oczywiście—zawołał jegomość. A z tonu widać było, że istotnie zamyślał dotrzy mać przyrzeczenia. —Bardzo dziękuję—zapewniał Scrooge.—Jestem panu mocno obowiązany. Dziękuję serdecznie i wielo krotnie. Poazedł do kościoła, potem zapuścił się po uli cach, obserwował ludzi, spieszących tu i owdzie, gła skał dzieci po głowie, zatrzymywał żebraków, spoglą dał w dół do kuchni domów, podnosił oczy ku oknom i znajdował wszędzie dla siebie przyjemność. Nie marzył nigdy, aby zwykły spacer, aby cokol wiekbądź mogło mu sprawić tyle zadowolenia. Po południu skierował Kroki do domu swego sio strzeńca. Minął drzwi z tuzin razy, nim wreszcie zdobył się na odwagę wejścia na schody i zapukania. —Czy twój pan w domu, moja kochana?—zapy tał Scrooge dziewczyny. Ładne dziewczę! Bardzo ła dne! —Tak, panie! —Gdzież on?—nalegał. —W jadalni, razem z panią. Proszę za mną. —Dziękuję ci, duszko, sam pójdę. On zna mnie doskonale. Sam wejdę, moja droga. Obrócił klamkę łagodnie i wsunął głowę po za drzwi. Robiono przegląd stołu, który był wspaniale za stawiony, ponieważ młodzi gospodarze są zawsze dra żliwi na tym punkcie i pragną mieć wszystko w po rządku. —Fredziu—rzekł Scrooge. Siostrzenica jego drgnęła, jakby silne, przykre, a niespodziewane wstrząsnęło nią uczucie. Scrooge zapomniał przez chwilę, że jest tu wro giem, gdyż inaczej nie byłby tego pod żadnym warun kiem uczynił. —Ba! A to co?—zawołał Fredzio.—Któż to? —To ja. Twój wuj, Scrooge. Przyszedłem na o btad. Pozwolisz mi wejść, Fredziu? Pozwolić mu wejść! To jeszcze dobrze, im ma przy powitaniu ręki nie urwał. W pięć minut czuł się jak w domu. Niepodobna sobie wyobrazić nic serde cznie jszego nad to przyjęcie. Siostrzenica zachowała się tak samo, Topper i pulchna siostra, i każdy z przybyłych, których Scroo ge'owi już duch ukazał. Zachwycające towarzystwo, przepyszne gry, cudowna jednomyślność, niezamąco ne uczucie szczęścia. Następnego dnia rano Scrooge wreszcie zaszedł do biura. Było jeszcze bardzo wcześnie. Pragnął zaś stanąć sam wcześnie, by złapać Roberta Cratchit na opóźnieniu się. To było jego niezłomne postanowie nie. No i udało mu się, o tak, udało mu się! Zegar u derzył dziewiątą, a Roberta nie było. Spóźnił się o pełnych ośmnaście i pół minut. Scrooge miał drzwi od swego pokoju szeroko otwarte, aby go mógł wi dzieć wchodzącego do piwnicy. Zdjął kapelusz przed otworzeniem drzwi, z szali kiem uczynił to samo. W jednej chwili znalazł się na swym stołku, pisząc tak szybko, jak gdyby chciał do pędzić dziewiątą godzinę. —Hallo!—mruknął Scrooge swym zwyczajnym głosem.—Cóż to pan sobie myślisz, przychodząc o tej porze? —Bardzo mi przykro, panie—rzekł Robert.— Istotnie spóźniłem się. —Spóźniłeś się pan?—powtórzył Scrooge. —Tak, zdaje mi się, że tak. —Zbliż się pan do mnie, jeżeli łaska. —Zdarza się to, panie, tylko raz w rok—tłoma czył się Robert, wychodząc ze swej nory.—Nie po wtórzy się to więcej, zabawiłem się wczoraj trochę. —Otóż powiem ci coś, mój przyjacielu—rzekł Scrooge—nie mogę znieść tego dłużej. I dlatego—cią gnął, zeskakując ze stołka i dając Robertowi takiego kułaka, że ten się aż cofnął do swej nory—dlatego podniosę panu pensyę. Robert drżał i zbliżył się do linii. Przeszła mu przez głowę myśl poczęstowania nią Scrooga, przy trzymania go i przywołania z podwórza ludzi na po moc. Wesołych świąt, Robercie!—rzekł Scrooge ze szczerością, której nie można było fałszywie tłoma czyć i poklepał go po ramieniu. Szczęśliwszych świąt, Robercie, mój dobry chłopcze, niżelim ci zgotował od wielu lat. Podniosę ci pensyę i będę się starał pomódz twej rodzinie, a o sprawach twych pomówimy jeszcze dziś popołudniu przy dymiącej czaszy. Zrób ogień i kup drugie wiadro węgli, nim napiszesz jedną liter kę, Robercie! Scrooge okazał się lepszym, niż jego słowa. Zro bił bowiem nietylko to, co przyrzekł, lecz nierównie więcej po nad to. Dla małego Tima, który nie umarł, był drugim ojcem. Stał się tak dobrym przyjacielem, przełożonym, człowiekiem, jak tylko można było byó w dobrem, starem mieście, na tym dobrym, starym świecie. Niektórzy ludzie śmieli się, widząc tę zmianę, lecz on nie wiele sobie z tego robił wiedział bowiem, że nio się nie stało jeszcze dobrego na tym świecie, z czego by się ludzie nie naśmiewali z początku wiedząc przy. tem, że tacy zaślepieni zawsze znaleźć się muszą, na wet nie próbował im wytłómaczyć swej zmiany. Jego serce cieszyło się—i to mu wystarczało. Nie miał już żadnych dalszych konferencyj z du chami żył na zasadzie zupełnej wstrzemięźliwości pod tym względem, a zawsze mawiano o nim, że jeżeli który człowiek, to Scrooge wiedział, jak święcić wi gilię. Oby to samo mówiono o nas wszystkich i niech, jak mały Tim powiedział, Bóg błogosławi każdego z nas* KONIEC.