Newspaper Page Text
20 Grudnia 1902 DODATEK KAROL DICKENS.1 Noc Wigilijna Przekład z angielskiego* ^Dokończenie.) Scrooge zauważył tę zmianę, lecz nie wspomniał 0 niej ani słówkiem, a kiedy opuścili zabawę dziecin ną, zobaczył, że włosy ducha zupełnie zbielały. —Osy życie duchów jest takie krótkie?—spytał Scrooge. —Moje życie na tym globie jest bardzo krótkie— olrzekł duch—kończy się bowiem dzisiejszej nocy. —Dzisiejszej nocy!—zawołał Scrooge. —Tak, dziś o północy. Słuchaj! Czas ubiega. Dzwony wybijały właśnie w tej chwili trzy kwadran se po jedenastej. —Wybacz mi, jeżeli nie mam racyi, pytając cię o to, o co się nam zamiar zapytać ciebie—rzekł Scroo ge, patrząc uparcie na suknię ducha—lecz widzę coś dziwnego, co nie należy do ciebie, a wystaje z pod twej sukni. Jest że to noga czy szpon? —Może być szponem, gdy obrasta ją mięso— brzmiała odpowiedź ducha.—Spojrzyj tutaj! Z fałdów sukni wyjął dwoje dzieci nędzne, wstrętne, straszne, przerażające. Uklękły u jego stóp 1 czepiały się sukni. —Oh, człowieku! spojrzyj tu. .Patrz, patrz tutaj w dół—zawołał duch. Był to chłopiec i dziewczyna. Żółte, chude, ob darte, dzikie, zwilczałe, lecz rozciągnięte na ziemi w swej pokorze. Gdzie pełna wdzięku młodość powinnaby rozja śniać ich rysy i muskać najświeższemi barwami, zwie trzała i pomarszczona ręka, jak dłoń wieku, poszarpa ła je i pokręciła w szmaty. Gdzie anioły mogły sie dzieć, jak na tronach, czyhały czarty i spozierały groźnie. Scrooge przestraszony cofnął się. —Czy to twoje dzieci?—wybełkotał zdumiony Scrooge. —Nie, są one dziećmi ludzkości—rzekł duch, spoglądając na nie.—Przypadły do mnie. uciekając od swych ojców. Chłopiec ten, to ignorancya, dzie wczyna, to żądza. Strzeż się obydwóch i każdego z ich rodzaju, lecz najbardziej strzeż się tego chłopca, bo na czole jego widzę pisane "przeznaczenie," chyba że napis zostanie zmazany. Wyprzyj się ich—zawo łał duch, wyciągając ręce ku miastu.—Oczerniaj tych, którzy ci mówią te słowa! Nie dopuszczaj ich istnie nia dla'swych stronniczych celów, czyń je gorszemi. Oczekuj końca! —Ozy nie mają one schronienia albo pomocy?— zawołał Scrooge. —Czyż nie ma więzień?—rzekł duch, zwracając się ku niemu z jego własnemi słowami po raz ostatni. —Czyż nie ma domów pracy? Zegar uderzył dwunastą. Scrooge oglądał się wkoło, szukając ducha, lecz już go nie było. Gdy ostatnie uderzenie zegara przestało dźwię czeć, przypomniał sobie przepowiednie starego Jakó ba Marieya i wzniósłszy oczy, spostrzegł uroczyste zjawisko, udrapowane i okapturzone, zbliżające się ku niemu wolno, jak mgła gdzieś z oddali. CZWARTA ZWROTKA. Ostatni duch. Zjawisko zbliżało się powoli, poważnie, w mil czeniu, rozsiewając naokół ponurą tajemniczość tak, ź® Scrooge, ujrzawszy je już nieopodal, padł na kola na. Zjawisko było owinięte całe w czarną suknię, z pod której wyzierało tylko jedno wyciągnięte ramię. Scrooge raczej odczuł, ni^ spostrzegł, że zjawisko Jeat wysokie i poważne. Drżał z trwogi. Więcej nic nie wiedział, gdyż duch ani flie przemówił, ani też nie poruszył się. -—Zdaje mi się—wybełkotał Scrooge—że mam przed sobą wigilijnego ducha przyszłości. Duch nic nie odpowiedział, tylko wskazał ręką przed siebie. M-^fasz mi pokazać ciernie rzeczy, które jeszcze nie były, ale które mają istnieć w' przyszłości—cią gnął dalej Scrooge—ozyż nie tak, duchu? Fałdy górnej części sukni ściągnęły się na chwi lę, jdjtby duch pochylił swą głowę. To była jedyna jego odpowiedź, jaką Scrooge otrzymał. Chociaż przywykł już do towarzystwa duchów, ofeawiał się jeszcze milczącej postaci tak bardzo, że nogi pod nim drgały i ledwie zdołał zmusić siebie do pójścia za duchem, który zatrzymał się chwilę, jakby z litości chciał mu dać czas do ochłonięcia. Ale na Scrooga wywarło to jeszcze gorsze wraże nie. Dreszczem nieokreślonej trwogi przejmowała go my41, że z poza tej ciemnej sukni zatapiały się w cie •g© przenikliwe oczy zjawiska, gdy natomiast on, mi mo wszelkich wysiłków nie mógł dojrzeć nic więcej, oprócz ręki i stosu czarnych, sfałdowanych sukien. —Duchu przyszłości—zawołał—ciebie obawiam sięwięcej, aniżeli któregokolwiek innego ducha, które, go widziałem. Lecz ponieważ wiem, że twym oelem jest r^oje dobro i ponieważ mam nadzieję zostać in nym człowiekiem, niż byłem do tej pory, jestem go tów towarzyszyć ci z wdzięcznem sercem. Czyż wcale nie przemówisz do mnie? Duoh nie dał mu żadnej odpowiedzi, ręka wska zywała wprost przed siebie. —Prowadź! rzekł Scrooge. —Prowadź! Noc szybko uchodzi, a wiem, że czas dla mnie bardzo dro gi. Prowadź więc, duchu! I Duch odchodził tak samo, jak przyszedł, Scrooge postępował za wało, podnosił go i unosił cieniem sukni, który, jak mu się zda ze eobą. Nie oni weszli do miasta, lecz miasto zdawało się ciągle powstawać z ziemi przed ich oczyma i otaczać ich samo przez się. Znaleźli się odrazu w samem ser cu miasta, na giełdzie pośród kupców, brzęczących pieniędzmi w kieszeniach, rozmawiających grupami i spoglądających ustawicznie na zegarki. Duch zatrzymał się przy wesołej grupie byznes inanów. Widząc, że ręką wskazuje ku nim, Scrooge przysunął się dla usłyszenia ich rozmowy. —Nie—rzekł—ogromny, tłusty jegom ść z mon strualą brodą—wiem tylko tyle, że umarł. —I kiedyż?—zapytał inny. —Podobno wczoraj wieczorem. —Cóż mu się stało?—wtrącił trzeci, zażywszjf sporą dozę tabaki z olbrzymiej tabakiery. —Myślałem, że nigdy nie umrze. I —Bóg raczy wiedzieć—odparł pierwszy, ziewa*! jąc. —I co zrobił ze swym majątkiem?—pytał jego mość o czerwonej twarzy z naroślą na końcu nosa, trzę sącą się jak korale indyka. —O tern nic nie słyszałem—rzekł pan z wielką brodą, ziewając powtórnie.—Zostawił może majątek swej kompanii. Mnie go nie zapisał. Oto co wiem w tej sprawie. Dowcip przyjęto ogólnym śmiechem. —Zdaje się, że będzie miał bardzo lichy pogrzeb —odezwał się ten sam mówca—bo nie znam dopra wdy nikogo, ktoby w nim wziął udział. A gdybyśmy tak poszli na ochotnika? —I owszem, jeżeli dadzą śniadanie—zauważył je gomość z koralem na nosie.—Muszą mnie porządnie nakarmić, jeżeli mam wziąć udział w pogrzebie. Znowu zgromadzeni roześmieli się. —Widocznie mimo wszystko jestem pomiędzy wami najbezinteresowniejszy—odezwał się pierwszy z mówców—Nigdy nie wkładam czarnych rękawiczek i nie zjadam śniadania. Pójdę więc, jeżeli jeszcze kto pójdzie ze mną. Doprawdy—bodaj czy nie ja byłem mu zawsze najbliższym. Wszak zawsze mówiliśmy z sobą, ileśmy się razy spotkali. No, bywajcie! Mówcy i słuchacz rozeszli się i zmieszali z inne mi grupami. Scrooge znał tych i pytał ducha oczyma o wyją śnienie. Duch wysunął się na ulicę. Palec jego wskazał dwóch spotykających się ludzi. Scrooge nastawił zno wu uszu. Tych ludzi znał doskonale. Byli to byznesmani, bardzo bogaci i wielkiego znaczenia. Starał się za wsze o ich dobrą opinię, oczywiście w pojęciu czysto byznesowem. —Jak się pan masz?—rzekł jeden. —Dzień dobry panu!—przemówił drugi. —Oto stare licho doczekało się końca. —Słyszałem, słyszałem... Ale co za kaduczne zi mno! Czyż nie tak, kochany panie? —Ba, takim właśnie powinien być dzień wigilij ny. Do widzenia! —Do widzenia! Ani słowa więcej. Takie było ich spotkanie, taka rozmowa, takie rozstanie. Scrooge był z początku zdumiony, że duch przy wiązuje wagę do takich błahych rozmów, ale czując, że muszą one mieć jakiś cel ukryty, postanowił zasta nowić się, co to być może. Ze śmiercią Jakóba, jego starego wspólnika, nie mogły te rozmowy mieć związku, ponieważ Marley umarł w przeszłości, gdy państwem tego ducha była przyszłość. Trudno też było połączyć je z kimkolwiek bliskim Scrooga. Do kogokolwiek zresztą odnosiły się, tkwił w nich jakiś ukryty morał, zmierzający do jego własnej poprawy. Postanowił tedy Scrooge zachować w pamięci ka żde usłyszane słowo, jakoteż wszystko, co widzialna przedewszystkiem obserwować troskliwie swój cień własny, gdy się pojawi na scenie. Oczekiwał bowiem, że zachowanie się jego przyszłego "ja" da mu klucz do rozwiązania zagadki. Szukał więc swej podobizny, lecz inny człowiek znajdował się w jego uprzywilejowanym kącie i choć zegar pokazywał czas, w którym Scrooge zwykle poja wiał się w biurze, nie mógł dopatrzeć swego sobowtó ra wśród tłumu, wchodzących przez bramę. Nie zdzi wiło go to jednakże zbytnio, ponieważ projektował on w myśli zmianę życia i sądził, że to właśnie było do wodem, iż nowe jego postanowienia doszły do skutku. Zjawisko stało przy nim spokojne i ciemne z wyciągniętą ręką. Obudziwszy się z głębokiej zadu my, poczuł dreszcz i zimno. Z położenia wyciągniętej ręki należało wnosić, że oczy widma z pod fałdów wlepiają się weń ciągle. Opuścili ruchliwą scenę. Udali się w nędzne za ułki, gdzie nigdy przedtem nie postała noga Scroo ga. Instynktownie tylko odgadywał, że to ta osławio na dzielnica, o której często dolatują go słuchy. Ulice były tu cuehnące i wązkie sklepy i domy nędzne lu dzie wpół nadzy, pijani, opuszczeni, wstrętni. Aleje i przejścia możnaby uważać za kanały, tyle wybucha ło z nich wyziewów, brudu, zgnilizny cała dzielnica formalnie zionęła nie sumą tylko nieczystością, lecz także nędzą i zbrodnią. Daleko w ukryciu tej haniebnej części miasta znajdował się mały sklepik w przybudówce domu, za pełniony żelaztwem, gałganami, butelkami, kościami i tłuszczem zwierząt. W środku na podłodze piętrzyły się nagromadzone kupy zardzewiałych kluczy, gwoź dzi, łańouchów, zawias, pilników, wag, ciężarów i żelaznych odpadków różnego rodzaju. Tajemnice, nie dla każdego ponętne, kryły się w tych górach szpe tnych łachmanów, masach zepsutego tłuszczu i gro bowiskach kości. Wśród towarów, którymi handlował, przy piecu na węgle drzewne, zrobionym ze starych cegieł, sie dział siwowłosy człowieczyna, w wieku około lat A E Y K A i WBzystko, siedmdziesięciu od zimnego powietrza, wiejącego z zewuątrz, osłonił się podartą firanką, zszytą z różnych łachów, wiszących na lince i palił fajeczkę z całym spokojem. Scrooge i widmo znaleźli się wobec niego właśnie w chwili, gdy jakaś kobieta, z ciężkiem zawiniątkiem wślizgnęła się do sklepu. Zaledwie weszła, zjawiła się inna kobieta podobnie obładowana za nią wszedł mężczyzna w wypłowiałem czarnem ubraniu, który zdziwił się ich widokiem tak samo, jak one tein, że jego tu spotkały. Po krótkiej chwili ogólnego zdziwienia, w któ rem i starzec wziął udział, wybuchnęli wszyscy dono śnym śmiechem. —Pozwólcie pósługaczce być pierwszą!—zawoła ła ta, która weszła pierwsza—niechaj praczka będzie drugą, a posłaniec grabarza trzeci. Patrz, stary Joe. Oto jakie zdarzenie. Zeszliśmy się w trójkę, jakbyś my się umówili. —Nie mogliście się -sejśó w lepszetn miejscu— rzekł stary Joe, wyjmując fajkę z ust.-—Chodźcie do salonu. Wy znacie jur. oddawna, a i ci dwoje nie są tu obcy. Zaeze&ajcie, aż zamknę drzwi sklepu. Ah! Jakżeto piszczy! Niema w całym s&ładzio bardziej zardzewiałego żelaza, niż zawiasy we drzwiach, nie ma, pewny jestem, staiu/ych kości, niż moje własne. Ha, ha! Wszyscy odpowiadamy swemu powołaniu i dobraliśmy się jak należy. Chodźcie do bawialni! Bawialnią nazywało się miejsce za parawanem z łachmanów. Starzec rozgrzebał ogień, by silniej zapłonął i poprawił kopcącą lampę (ponieważ to była noc) cybu chem swej fajki, poczem włożył fajkę znowu w usta. Podczas gdy on był zajęty, kobieta, która po przednio przemawiała, rzuciła swojo zawiniątko na ziemię, a sama, skrzyżowawszy łokcie na kolanach i spoglądając zwycięzko na res?.to, siadła w wyzywający sposób na stołku, —Więc i cóż? Więc i cóż, pani Wilber—rzekła kobieta.—Każdy ma prawo myśleć o sobie. On to za wsze czynił. —To prawda—rzekła praczka.—Pod tym wzglę dem był nieprześcigniony. —Nie gap się więc, kobieto, jak gdybyś się cze go bała któż mądrzejszy Kiepsko byłoby, gdybyś my nawzajem psuć sobie mieli interes. —Zapewne!—rzekła pani Wilber. —A więc dobrze!—zawołała kobieta.—To wy starcza. Któż zubożeje przez stratę kilku takich dro biazgów? Przecież chyba nie trup. —Zapewne—potwierdziła pani Wilber z uśmie chem. —Gdyby je chciał był zatrzymać po śmierci po dły, stary sknera ciągnęła kobieta—czemuż nie był człowiekiem za życia? Gdyby bowiem był człowie kiem, znalazłby pewno kogoś, ktoby się nim zajął po śmierci, nie byłby /ginął tak marnie, gorzej niż pies, gdy zdechnie pod płbtem. —Święta prawda!—zabrzmiał głos pani Wilber. —Nie wart innej oceny. —Ach, chyba to sąd za łagodny jeszcze—prawiła kobieta.—Wypadłby też nierównie oBtrzej, gdyby to odemnie zależało. Otwórz zawiniątko, stary Joe, i po wiedz, co to warte. A mów jasno. Nie boję się być pierwszą, ani też nie chcę, by oni te rzeczy zobaczyli. Zdaje mi się, że wiedzieliśmy przed spotkaniem, iż popełniamy kradzież. Przecie to nie grzech. Otwórz zawiniątko, Joe. Lecz galanterya jej przyjaciół nie mogła na to pozwolić mężczyzna w wyblakłem ubraniu, wszedł szy pierwszy w wyłom, przedstawił swoje łupy. Nie były one znaczne. Jedna czy dwie pieczęcie, piórnik, para spinek i brosza niewielkiej wartości oto wszystko. Stary Joe obejrzał i o.enił każde z oso bna, znaczył kredą na ścianie cenę, jaką pragnął dać za każdą sztukę i dodał poszczególne cyfry, gdy już wiedział, że niema nic więcej. To wasz rachunek—rzekł Joe a nie dorzucił bym ani sześciu pensów więcej, choćbym się miał za to żywcem ugotować. —Na kogóż teraz kolej?—wystąpiła pani Wilber. Prześcieradła i ręczniki, trochę ubrania, dwie staromodne łyżeczki do herbaty, para szczypców do cukru i nieco obuwia. Rachunek został zapisany na ścianie w ten sam sposób, co poprzedni. —Ząwsze damom daję za wiele. Słabość ta ruj nuje mnie poprostu—rzekł stary Joe.—To wasz rachu nek. Gdybyście mnie prosili o jeden penny więcej i obstawali przy swojem, pożałuję szczodrości i strącę pół korony. —A teraz otwórz moje zawiniątko—rzekła pier wsza kobieta. Joe ukląkł na ziemi dla większej wygody i od wiązawszy mnóstwo węzłów, wyciągnął duży i ciężki zwój jakiejś czarnej materyi. —Jakże to się nazywa?—spytał Joe.—Kotary do łóżka! —Tak!—odrzekła kobieta, śmiejąc się i pochyla jąc ku przodowi na swych skrzyżowanych ramionach. —-Kotary do łóżka! —Przecie nie ściągnęliście tego razem z pierście niami, kiedy on tam jeszcze leżał?—rzekł Joe. —Czemu nie? —W czepku urodzona—i basta !—konkludował Joe.—Zapewne też macie je ze sobą? —Zapewniam was, ojcze Joe, że dla takiego czło wieka, jakim on był, nie powściągnęłabym ręki, gdy by mi pod nią coś popadło. Tylko ostrożnie z naftą— dodała.—Powalacie mi w kącie kołdry. —Jego kołdry?—zapytał Joe. —A czyjeż? Nie zaziębi się bez nich. —Chybaż nie umarł na żadną zaraźliwą chorobę? Nie?—spytał, odrywając się od pracy i patrząc z po dełba. —Bez obawy—uspakajała go kobieta—Nie je stem tak spragniona jego towarzystwa, by narażać się na niebezpieczeństwo nie kręciłabym się też koło niego, gdyby był zapadł na co zaraźliwego. Przy. patrzcie się, ojcze Joe, tu tej koszuli, aż oczy zabolą, możecie całkiem wypatrzę*' oczy, a nie znajdziecii ani jednej dziurki, ani nawet przetartego punktu. Jest to najlepsza koszula, jaką nieboszczyk posiadał i jeszcze bardzo dobra. Gdyby nie ja, byłaby naprzód poszła na marne. —Jak?—spytał Joe. —Ano, włożyliby ją byli na nieboszczyka i po chowali go w niej—odparła kobieta, śmiejąc się.— Znalazł się jakiś głupiec, co ją już włożył na trupa, ale spostrzegłam to wczas na szczęście i zdjęłam bia łą koszulę. A w perkalu dostać się do grobu—nie ła ska? Nie wypadało nawet, by go w jego latach przy* atrajać w tiul. Scrooge przysłuchiwał się dyalogowi a przeraża* niem. Gdy siedzieli tak zgromadzeni wokoło swoiofa łupów przy slabem świetle lampki właściciela sklepu, Scrooge patrzył na nich z oburzeniem i wstrętem. —Ha, ha, ha!—śmiała się kobiecina, gdy stary Joe, wyjąwszy flanelowy worek z pieniędzmi, wyliczał każdemu oząstkę.—Oto widzicie koniec? Odstraszał od siebie za życia każdego, aby nam przynieść zysk po śmierci! Ha, ha, ha! —Duchu—rzekł Scrooge, drżąc od stóp do gło wy—widzę, widzę. Wypadek z tym nieszczęsnym człowiekiem może być do mnie zastosowauy. Moje ży cie dąży obecnie w tym samym kierunku. Litościwe nieba, a to co znowu i Cofnął się z przerażeniem, gdyż scena się zmie niła i znalazł się tuż obok jakiegoś łóżka, nagiego łóżka, bez firanek, na które in pod podartem przeście radłem leżało coś, co choć nieme, zapowiadało swą obecność w straszliwy sposób. Pokój był bardzo cieumy, tak ciemny, że nie spo sób było widzieć w nim wszystko dokładnie, choć Scrooge, za tajemniczym idąc pędem, z niepohamowa ną ciekawością wytężał oczy na wszystkie strony. Blade światło z zewnątrz padało na łóżko, na któ reni spoczywały splądrowane i ograbione, niepilnowa ne i nioopłakiwane przez nikogo—zwłoki. Scrooge spojrzał na ducha, którego niewzruszona ręka wskazywała ku głowie trupa. Ciało było tak nie dbale okryte, że Scrooge bez trudu mógłby był twarz odsłonić. Pragnął to uczynić, a jednak sił mu brakło. —O, zimna, sztywna, okropna śmierci! wy nieś tu swój ołtarz i okryj go takiemi straszydłami, jakie posiadasz na swoje zawołanie, gdyż to jest two je państwo. Lecz z miłowanej, czczonej i szanowanej głowy nie możesz użyć ni jednego włosa ku twym strasznym planom nie możesz ani jednego jej rysu u czynić wstrętnym. Cóż stąd, że ręka ciężka, opuszczo na, opadnie, lub że puls i serce bić przestaną, ta ręka była otwarta, hojna i szczodra serce dzielne, ciepłe i miękkie, a puls był pulsem człowieka. Uderz,'cieniu, uderz! I oglądaj dobre czyny, wytryskujące z rany i siejące na świecie nieśmiertelne życie. Nikt tych słów nie wymówił, a jednak Scrooge słyszał je, patrząc na łóżko. Gdyby ten człowiek, co tu leżał martwy, odżył naraz cudem, pierwazemi po jęciami, które przyszłyby mu na myśl, byłyby: chci wość, zatwardziałość, dręczące troski. O, bo te zgoto wały mu nielada koniec. Leżał w czarnym, pustym domu i uie było ani mężczyzny, ani kobiety, ani dziecka, którzyby smuci li się jego zgonem. Kot drapał we drzwi i słychać by ło gryzienie szczurów gdzieś pod ogniskiem. Czegóż one chciały w przybytku śmierci i czemu były tak niespokojne i wzburzone? Scrooge nie śmiał o tem myśleć. —Duchu—rzekł wkouen—to jeat. straszne miej. see. Opuszczając je, nie zapomnę lekcyi, jaką ono mi dało. Chodźmy już! Lecz duch ciągle wskazywał nieruchomie w kie runku głowy trupa. —Rozumiem cię—rzekł Scrooge—lecz sił mi nie staje, duchu. Pragnąłbym tak bardzo, a jednak nie mam odwagi. —Jeżeli w całem mieście znajdzie się choćby je dyny człowiek—ciągnął dalej złamanym głosem— choćby jeden jedyny, ubolewający nad śmiercią tego człowieka, pokaż mi go duchu, błagam cię! Zjawisko rozpostarło przed nim Swą czarną su knię, jak gdyby skrzydło, a usuwając ją, znowu odkry ło przed wzrokiem Scrooge'a pokój w którym, znajdo wała się matka z dzieckiem. Oczekiwała kogóś z wyraźną troską, ponieważ chodziła po pokoju, zatrzymywała się przy każdym odgłosie, wyzierała przez okno, spoglądała na zegar i zaledwie mogła znieść głosy bawiących się dzieci. W końcu usłyszała długo oczekiwane puknięcie we drzwi. Pobiegła na powitanie męża, z którego twa rzy przedwcześnie ból i troski spędziły blask młodości. Na obliczu przybysza panował tym razem dziwny wy raz przebijało się zadowolenie, którego wstydził się i które chciał ukryć. Zasiadł do obiadu, a zapytany przez żonę nie* śmiało o nowiny, nie umiał w pierwszej chwili zna leźć ani jednego słowa. —Dobre, czy złe?—rzekła, chcąo ma ułatwić od powiedź. —Złe—odrzekł. —Jesteśmy więc zupełnie zrujnowani? —Nie. Mam jeszcze nadzieję, Karolino! —Jeżeli on pofolgnje—rzekła—to jest nadzieja. Wszystkiego jeszcze spodziewać się można, skoro cud taki stałby się. —Ba, on. On już nic zrobić nie może!-—odparł mąż.—On—umarł. Twarz kobiety, mimo, że była to bardzo łagodna i cierpliwa istota, zajaśniała niepojętą radością. Lecz zaraz żal i wstyd, z powodu, iż dała temu uczuciu posłuch, wzięły górę: złożyła ręce, by modlić się o przebaczenie. —Pijane jakieś babsko powiedziało mi o tem, gdym chciał go widzieć i prosić o tydzień zwłoki, co zresztą byłoby prostą wymówką. —Na kogóż teraz nasz dług przejdzie?