Newspaper Page Text
24 Stycznia 1903 4 PIOTR MA EL* v I A S Z 1 Potem, zamknąwszy starannie walizkę, którą ob ciągnęła szarym pokrowcem, położyła na niej zwinię tą w trokach kołdrę podróżną i parasol, także i torbę ręczną, i z rękoma w kieszeniach źakieta usiadła w fotelu, założyła nogę na nogę i zaczęła się zastana wiać. Słowo to może wydać się dziwnem w zastosowa niu do dziecka, a jednak było prawdziwe. Reginka się zastanawiała. Każdym razem, jak dziewczynka miała na co od powiedzieć, lub co postanowić, Strong jej mówił: "Zastanów się, masz czas." I dziecko przyzwyczaiło się do tego. W chwili rozpoczęcia nowego życia, wejścia w świat, którego nie znała, Reginka zastanawia się. Siedziała tak aż do siódmej godziny i nie spo strzegła, jak ta godzina ubiegła. Teraz dopiero pan Langlais, który chciał pozwo lić jej spać jaknajdłużej, zapukał, żeby ją obudzić i zdziwił się niepomiernie, zastawszy małą ubraną, rzeczy zapakowane i pokój w porządku. Uśmiechnął się i uścisnął przyjaźnie małą rą czkę, podaną z ładnym gestem, który wykluczał wszelkie pocałunki wczorajsze. —Skoro już wstałaś, Reginko, zjemy razem śnia danie, w każdym razie, jeżeli pozwolisz?—rzekł z we sołą galanteryą. Dziewczynka nie wyglądała na to, żeby spostrze gła zamiar żartu z niej, i bardzo poważnie przystała na propozycyę bankiera. Zeszli do sali i zasiedli do gorącej czekolady, bardzo dobrej jak na czekoladę hotelową. Regina, która po dobrze przespanej nocy wypo częła zupełnie, zabrała się z doskonałym apetytem do chrupania sucharków. Wuj, jedząc, obserwował j, z boku i bawił się wewnętrznie pewnością siebie dziewczynki, myśląc jednak, że taki charakter nie musi być bardzo łatwy do prowadzenia i że, jak Reginka postanowi zrobić coś przeciwnego temu, co jej rozkażą, to chyba posta wina swojem. —Na szczęście—powiedział sobie zaraz—pro wadzenie jej należeć będzie do Solange. Ona dała ra dę silniejszym. Nie mógł powstrzymać ciężkiego westohnienia przy tej ostatniej uwadze. To westchnienie zauważyła dziewczynka i po dniosła na pana Langlais swoje piękne, jasne spoj rzenie, zupełnie obojętne. Bankier nie swój się czuł pod czystem światłem tych źrenic podniósł się, strzą sając dla kontenansu okruszyny z ubrauia i przykre wrażenie na nim ciążące. I udając zupełną swobodę, rzekł: —No, moja sióstr enico, czas nam się zabierać! Lecz tym razem nie trzeba się obawiać morskiej cho roby, popłyniemy po stałym lądzie. —Nigdy nie miałam morskiej choroby—powie działa dziewczynka pogardliwie. —Winszuję ci szczerze—dodał pan Langlais ze śmiechem. Zwrócił się do kelnera, zapłacił rachunek, wydał polecenie przewiezienia bagaży i wziąwszy pupilkę za rękę, poszedł na dworzec, zrobiwszy uwagę, że tro chę ruchu nie zaszkodzi przedtem, nim wsiądą do wa gonu. Przyszli pięć minut przed odejściem kuryera, to jest w sam czas, żeby pan Langlais mógł kupić kilka dzienników i albumów dla swojej małej towarzyszki i oboje wsiedli do przedziału salonowego, zatrzyma eg dla Dich przez hotelowego szwajcara. Siedząc naprzeciw siebie, bankier i jego pupilka nie zamienili trzech słów z sobą podczas drogi, sto sunkowo bardzo krótkiej, z Dieppe do Paryża. Bankier zagłębił się w czytaniu kursów giełdy Regina przeglądała z widoczną przyjemnością obra zki, ulubione przez dzieci z pod wszystkich szeroko ści geograficznych. Znaleźli się w Paryżu, zdziwieni niepomiernie, £e tak prędko przybyli. Z taką samą flegmą Regina zawinęła swoje albu my i poszła za wujem aż na plac Saint Lazare, gdzie pdwóz pana Langlais oczekiwał, aby zawieźć ich do pałacu przy ulicy Ampere. W pięć minut wchodzili oboje do salonu pani Langlais. Nie zastali nikogo. Bankier dał znak dziewczynce, żeby usiadła, a sam poszedł zawiadomić żonę. Jak tylko sama została, Regina zaczęła z cieka wością przypatrywać się salonowi. SłyBzała często, jak Strong mówił,^źe można pra wie napewno poznać charakter kobiety ze sposobu u rządzenia domu, a głównie jej salonu. Od pierwszego spojrzenia poczuła chłód niewytłomaczony, gdyż fi ranki, obicia, dywany, których była wielka obfitość, nie rozweselały oka. Nie było tam ładnych fraszek, lubianych przez kobiety światowe, lecz tylko kilka obrazów pędzla mistrzów, kilka marmurowych figur, rozjaśniających białością swoją ciemne kąty wielkiej sali, kilka przedmiotów kosztownych, w jakich prze mysł paryski celuje. Lecz Regina była tylko dzieckiem ośmioletniem i admirując swojem poczuciem artystycznem, które odziedziczyła po ojcu, wszystko co było tu piękne, została jednak przy pierwszem wrażeniu i czekała z pewnym niepokojem ukazania się ciotki. Pani Langlais weszła nareszcie, wyBdka, dumna, majestatyczna, w całej pełni rozwiniętych kształtów kainety trzydziestopięcioletniej. Obezerny penioar z ciemno-niebieekiaao akauni- tu układał się w ciężkie draperye na jej wspaniałej postaci i podnosił nieporównaną białość ramion, po sągowych kształtów szyi osadzonej silnie. Nad czołem, jak korona, złociste blond włosy wy soko podniesione, czarne, wspaniałe oczy wykrojone podłużnie, brwi ciemne i takież długie rzęsy dopeł niały prawdziwie klasycznej piękności młodej kobiety. Można było tylko pragnąć mniej regularności w rysach, a więcej słodyczy w dużych oczach, więcej dobroci w uśmiechu. Lecz taką jak była, żona bankiera zasługiwała na nazwę "pięknej pani Langlais," a którą to nazwę nosiła z królewską dumą. A patrząc na tę istotę, jak z marmuru wyrzeźbio ną, której wyniosła piękność nadawała dystynkcyę wielkiej damy, możnaby myśleć, że Solange Langlais urodziła się w pałacu, w rodzinie arystokratycznej. Lecz nie tak było... "Piękna pani Langlais" przyszła na świat na nędznem poddaszu paryskiem, gdzie matka jej, poko jowa jednej z lokatorek domu, a żona stajennego z są siedztwa, umarła w parę dni po jej urodzeniu. Pani Langlais przeszła przez salon, krokiem mia rowym i giętkim jeszcze. Zbliżyła się do okna, rozsunęła ciężkie, aksami tne firanki i stor koronkowy, następnie usiadła w du żym fotelu rzeźbionym, z prostem opaiciem, rodzaj tronu, który lubiła wyjątkowo, i piękną białą ręką, obciążoną pierścionkami, dała znać dziecku, żeby się zbliżyło. Regina szła wolno i z takim spokojem, jak gdyby nikogo nie było, weszła na mały stołeczek, wskazany przez ciotkę i spojrzała na nią swojem pięknem, ja snem spojrzeniem, i rzecz dziwna, oczy pani Langlais nie mogły wytrzymać wzroku dziewczynki. —Dzień dobry, Regino—rzekła, żeby otrząsnąć się z niemiłego uczucia. —Dzień dobry pani—odparła dziewczynka. —Powinnaś nazywać mnie ciotką, moja mała. Przyjemną miałaś podróż? —Tak, ciociu, dziękuję—rzekłodziecko z równym spokojem. —W twoim wieku wreszcie podróż zawsze jest przyjemna—dodała młoda kobieta.—To też sądzę, że wolisz zabawić się z twoim bratem ciotecznym i z sio strą, niż spać się położyć. I nie czekając odpowiedzi, zadzwoniła, i powie rzyła dziecko pannie służącej, która weszła do salonu. —Portret matki—mruknęła pomiędzy zębami,— lecz oczy Jana Gallois. I wstrząsnęła się mimowoli. VI. Mordercy. Cezary Gorlin zaprowadził Amerykanina Stronga do łodzi, uwiązanej przy końcu tamy. Noc była czarna, jedna z tych nocy bezksiężyco wych które nadają powierzchni morza wygląd bar dziej złowrogi niż zwysle. I rzeczywiście, tego wieczora morze miało tak ponury kolor, że przeraziłoby ono wszystkich, oprócz marynarzy wytrawnych. Łódź stała gotowa podług rozkazu kapitana. Dwóch ludzi przy wiosłach, Tancrede Leveille iOne sim Bordin. A patrząc na tego ostatniego, niktby w nim nie poznał handlarza koni oberży Rabatoux. Wydawał się ogromny, większy i straszniejszy jeszcze niż w niepewnem świetle lampy karczemnej. Siedział nieruchomo na samym przodzie, trzymał w jednej ręce obydwa wiosła, któremi miał się posłu giwać. Skoro yankes przyszedł na brzeg bulwaru, Ste fan usunął się grzecznie, żeby ustąpić mu pierwszeń stwa. Lecz Strong odmówił i uchylając kapelusza, za praszał gestem kapitana, żeby wsiadł pierwszy do łodzi. —W której stronie yacht stoi?—zapytał, siadając na tyle i ujmując ster silną dłonią. Cezary wskazał ręką zielone światło, kołyszące się w oddaleniu około mili, po za ostatnim kresem kanału. —Odbić!—krzyknął Amerykanin, kierując łodzią w ten sposób, by uniknęła kamieni przy tamie. Cztery wiosła zanurzyły się w czarnej wodzie, następnie wydobyły się cicho, rozbryzgując krople świetlane. Cezary usiadł na ławce naprzeciwko Stronga. Wiatr dął północno-zachodni, nie dozwalając dwom wiosłującym słyszeć rozmowy, jaka zawiązała się pomiędzy kapitanem i jego tajemniczym partne rem. —Strong,—zaczął Gorlin—jesteśmy na morzu, to jest w ręku przeznaczenia. —Chcesz powiedzieć, w ręku Boga—odpowie dział z powagą Amerykanin i odkrył głowę z uszano waniem. —W ręku Boga, jeżeli ci się podoba. Zwykle Jego Imienia wzywa się w podobnej okoliczności. Może masz raoyę!... —Zawsze ma się racyę, wzywając Boga, Cezary. W jakiemkolwiek znajdowałem się niebezpieczeń stwie, nigdy On mnie nie opuścił. —To jest twoje przekonanie, Strong. Ja tak nie myślę... Ja w Boga nie wierzę. —Mylisz się... Każdy człowiek wierzy w Boga, nawet bezwiednie, ty tak samo, choć nie chcesz przy znać... —Próżne słowa... mnie nie przekonają... Może my lepiej użyć czasu. Ozy chcesz mówić seryo? —Ja zawsze mówię seryo, Cezary, wiesz o tem. Lecz skoro podoba ci się zmienić przedmiot rozmowy, przystaję!... Oo chcesz wiedzieć? —Czy na swój rachunek, czy na rachunek sukce sorów Gallois kazałeś zbudować yacht "Sprawiedli wość?" A E Y K A —Na mój rachunek, Cezary. —Rzeczywiście, Pawłowi Gallois niepotrzebny już okręt. Żegluje on od czterech lat bez steru po wo dach wieczności, chyba, że za grzechy smaży się na duie piekła. Lecz, daruj zapytanie: mogłem przypu szczać że yacht za twojem staraniem wejdzie do suk cesyi małej panienki, lub do sukcesyi tajemniczego siostrzeńca, skazanego zaocznie, którego obrałeś się aniołem stróżem. Pomimo ciemnej opony, zakrywającej niebo i morze, Gorlin dojrzał błyskawicę w oczach Stronga. Jednocześnie w głosie Amerykanina dało się u ozuć drżenie, które nie uszło uwagi kapitana. —Wiesz, Cezary, że nie lubię dotykać tego przed miotu. Paweł Gallois postąpił względem swego sio strzeńca jak człowiek z wielkiem sercem. —Być może—odpowiedział Gorlin.—To pewne jednak, że ten siostrzeniec jest skazany na śmierć, i nigdy nie dostanie swojego spadku. —Chyba, że odkryje prawdziwych winnych zbro dni, za którą był niesprawiedliwie skazany. Nastało milczenie. Łódź wydostawała się na peł ne morze, co łatwo było poznać po zwiększającym się ruchu fali. W tej chwili rzeczywiście barka, podniesiona sil nie bałwanami, wznosiła się na wierzchołki pokryte białą pianą, które jedynie dawały troclię jasności w tej nocy czarnej jak grób. Naraz Strong zapytał kapitana głosem podnie sionym —Cezary! gdzie mnie wieziesz? Od dziesięciu minut powinniśmy przybyć, a oto minęliśmy światło yachtu. Każ zmienić kierunek twoim ludziom, któ rzy, zdaje się, nie znają swego rzemiosła. Kapitan nie uważał na przestrogę i odpowiedział głosem swobodnym: —Ba! mamy czas. Wiesz wreszcie że, kto wypływa na morze, nigdy nie ma pewności, że przybędzie tam, gdzie zamierzył. Amerykanin zapytał z zupełnym spokojem: —Jak mam rozumieć słowa twoje, Cezary? Mó wisz w sposób zagadkowy. —Chcesz, żebym się jaśniej tłómaczył?— rzekł Gorliu drwiąco.—Zrobię ci tę przyjemność. I pochyliwszy się ku Amerykaninowi, mówił głosem urywanym: —Zrozumiej mnie dobrze, Strong. Dziesięć lat jestem w twojej służbie, pracuję na twój rachunek. Jaki cel sobie wytknąłeś, niewiem. Lecz mniejsza o to... To, co wiem doskonale, toto, że jesteś kolosulnie bogaty, ponieważ prowadzisz dalej Wszystkie przed sięwzięcia Pawła Gallois. Zaręczałeś, że pracujesz w interesie jego spadkobierców. Chcę w to wierzyć. Otóż, spadkobiercami Pawła Gallois są: dziewczynka małoletnia, z którą zrobiłeś głupstwo, żeś ją dziś rano oddał w ręce jej największego wroga, i nieszczęśliwy Francuz, skazany temu prawie lat dziewiętnaście za wstrętną zbrodnię i zmuszony uciekać, szukać schro nienia w Ameryce, gdzie dotąd uniknął wszelkich po szukiwań. —Doktór Jan Gallois jest niewinny, niesprawie dliwie potępiony,—rzekł spokojnie Amerykanin. —Tak mówisz chcę to przypuszczać. Co mnie to obchodzi wreszcie? Doktór Jan Gallois nie dotknie nigdy swego spadku. —Złudzenie! Za siedmnaście miesięcy będzie zupełnie bezpieczny, nikt nie będzie mógł poszuki wać go prawnie. —Tak, wiem, przedawnienie... Jeżeli nie będzie do tej pory wydany i uwięziony! A więc słuchaj, jestem posiadaczem połowy two jej tajemnicy chcę ją całą posiadać... Wiesz, że umiem, jak chcę, być wierny, i służyć ci użytecznie. Zrobiłeś ze mnie wspólnika Ernasta Gorlin. Jam wię cej wart nad to... Chcę być twoim wspólnikiem. —Moim wspólnikiem? A co wniesiesz do tej spół ki, Cezary? Kapitan roześmiał się złośliwie i ciągnął tonem wyzywającym: —Oh! pewnie, mój wniosek byłby minimalny wobec takiego, jak ty, potentata. Jednak nie jest do pogardzenia... Ernest jest stary od^awna poważną zagrrżony chorobą i niedługo usunie się od interesów. Na mnie więc spadną warsztaty okrętowe. Otóż, ten interes przedstawia kapitał czterech milionów... —Wiem o tem, a ty Cezary, podwoisz kapitał. Jesteś rzutni i inteligentny. —Pochlebia mi twoje zdanie, bo ty, Strong, je steś najinteligentniejszym człowiekiem, jakiego w ży ciu spotkałem. —Mów dalej,—podjął Amerykanin—lecz rozkaż przybić do yachtu. Gorlin obrócił się do wiosłujących i dał im znak pośpiechu, podczas gdy Strong kierował na yacht. —Co więcej—ciągnął Cezary,—pomimo, że masz umysi silny i wszechstronny, Strong, nie może on wystarczyć na wszystkie potrzeby tak rozległych inte resów, któremi ty kierujesz. Jan Gallois miał zastęp ców. Nie możesz pretendować, żebyś lepiej niż on ro bił, on, który stworzył wielkie dzieło, w w którem ty jesteś tylko następcą jego. I żeby wskazać ci tylko je dną słabą stronę zapytam: w jaki sposób weźmiesz się do tego, żeby jednocześnie prowadzić interesy w No wym Orleanie i pilnować postępowania Prospera Lan glais, bankiera w Paryżu, któremu tak niebacznie po wierzyłeś dziecko, ukochane przez ciebie jak własne? —Nie mogłem nie oddać siostrzenicy panu Lan glais. Podług prawa jest opiekunem naturalnym Re giny. —Trzeba jednak mieć oko na tego opiekuna, Strong. Znasz już pana Langlais. Amerykanin wahał się chwilę, potem rzekł pół głosem: —Nie. Widziałem go dziś wieczorem po raz pier wszy. —To mało... Prosper Langlais jest tylko narzę dziem w rękużeny. A ta kobieta jest straszną isto tą. Zbrodnia nicby ją nie kosztowała dla zabezjpłeote nia sobie wielkiego epadku po siostrzenicy pemyś tylko: pięćdziesiąt milionów. —Phi! Co to znaczy w Ameryce? Wreszcie, Oe żary, zdaje mi się, że przesadzasz... Przy tych słowach głos Amerykanina zadrżał. Kapitan spostrzegł jego pomieszanie. —Otóż—ciągnął Cezary -zbrodnia może stać ti{ niemożebną, jeżeli pani Langlais będzie czoła nad sobą baczne oko. A kto mógłby podjąć się tego dozoru? Jakie oko byłoby tak pewne, żeby go nie zwiodła? —Moje, Strongu. Żaden czyn, żaden gest tej ko biety nie może ujść mojej uwagi. —Masz więc sposób pewny, broń straszną, którą możesz użyć przeciw tej kobiecie? Cezary Gorlin zaśmiał Skoro Cezary wprowadził Stronga do wspanialej kajuty na tyle statku, dla niego przeznaczonej, Ame rykanin po obejrzeniu ogólnem pięknego okrętu, za pytał Cezarego, który zapalił lampę i postawił wraa z przyrządami do pisania na hebanowym stole. Czy to cała twoja załoga, Cezary? Ci dwaj ła dzie nie wydają mi się zdolni do prowadzenia stemera takiego znaczenia. —Nie. Ci dwaj ludzie są poprosta, jeden meoha nik, drugi dozorca. "Sprawiedliwość" potrzebuje naj mniej dziesięciu ludzi do obsługi. —Ah! A kiedy ich skompletujesz? —Jutro personel będzie w komplecie. Nie obcią łem wpierw ich angażować. Od puszczenia na wodę yacht stal w poroie. —Bardzo dobrze. W takim razie postaraj się o lu dzi wypróbowanych. Tych dwóch wydają mi się no wicyuszami. —W tem właśnie się mylisz. Jeden z nich, Le veille, jest doskonałym marynarzem, który był już moim pomocnikiem na pokładzie "Nadziei." —A więc spuszczam się na ciebie. Każ odpocząć tym ludziom, a za pół godziny odwiozą mnie do Dieppe. —A tymczasem,—podjął Cezary—możemy koń czyć naszą rozmowę. Strong uśmiechnął się dobrotliwie i dał znak Oe zaremu, żeby usiadł. —Dokończymy zaraz tego, co mówiliśmy, lecz chcę wpierw powiedzieć ci, że zdecydowałem się na przyjęcie twoich propozycyj. —Ah!—rzekł Cezary z radością.—Zgadzasz się przyjąć mnie jako wspólnika do twojego własnego do mu handlowego. —Tak, zgadzam się... Lecz kładę dwa konieczne warunki, od których nie odstąpię. —Powiedz, jakie są te warunki, Strong? Przyj muję je naprzód, jakieby nie były. —Pierwszy, iż służąc mi w dalszym ciągu jak do tąd, pomożesz w dziele rehabilitacyi, które przedsię wziąłem. —To nie jest warunek. Robiłem to przedtem, dla czego nie miałbym robić potem? Lecz obawiam się, że nie przyda się to na nic biednemu dokturowi Gal lois. Zabójca Leopolda Huret, jeżeli wszakże nie jest nim sam doktór, umie dochować swojej tajemnicy. Dodał z gestem dwuznacznym: —Blisko dziewiętnaście lat jak zbrodnia została spełniona. Jeżeli morderca dotąd się nie zdradził, to już nigdy się nie zdradzi, chyba, że... —Dokończ... —Chyba, że umarł,—rzekł Cezary, kończąc myśl swoją. —Nie umarł,—rzekł Amerykanin poważnie.— Żyje, a ty znasz go tak dobrze jak ja. Kapitan zadrżał i spojrzał z przerażeniem na człowieka, który mówił do niego z takim spokojem i pewnością. —Ja go znam!—krzyknął.—Co ty masz w gło wie, Strong? Słowo daję! chybaś zwaryował. —Nie jestem waryatem—odparł Amerykanin z dziwnym uśmiechem.—Znasz go, mówię, tak jak znasz Jana Gallois. Cezary Gorlin oczy w słup postawił i wyjąkał: —Jana Gallois?—Jakiego Jana Gallois?—Czy chcesz mówić o skazanym doktorze, lub o innym członku tej rodziny? —Mówię o skazanym, Cezary. I żebyś był spo kojny, przypomnę ci... Doktór Jan Gallois jest to ten nieszczęśliwy kaleka, którego, temu lat dwanaście, przewiozłeś z Lizbony do Nowego Orleanu. —Jak to?—krzyknął kapitan, ten nieszczęśliwy, zbolały, pokręcony, prawie ślepy, ta ruina człowieka, to byłby doktór Jan Gallois? Ależ on pewnie już umarł? (Giąg dalszy nastąpi.) 7 Bię głuoho. •—Tak, mam sposób,—rzekł—taki sposób, który wart więcej niż wszelki dozór... Pochylił się i przyłożył usta do ucha swego in terlokutora: —Ten sposób, odkryję ci, Strong. Pani Proape rowa Langlais jest moją kochanką... Choć yankes umiał nad sobą panować, zatrząsł się jednak i tak spojrzał na Gorlina, że ten ai się cofnął. Łódź zawróciła na miejscu i teraz wiatr pchał ją z tyłu. —Skończymy rozmowę na yachcie— mruknął Strong, wskazując szybkim ruohem dwóch przewo źników. Zamilkli. Łódź przybiła niedługo do yachtu, który kołysał się spokojnie na kotwicy. Onesime Bordin zarzucił i przymocował linę z łodzi, a za chwilę wszyscy znaleźli się na pokładzie. Yacht "Sprawiedliwość" zbudowany był kunszto wnie. Armator, Ernest Gorlin, prawdziwy uczony i je dnocześnie artysta, osobiście zarządzał budową tego arcydzieła, wykonanego według jego płanów i rysun ków. \n\n Marya Regina