Newspaper Page Text
ALIGÓRA. POWIEŚĆ HISTORYCZNA Z czasów Leszka Białego κ — przez — J. I. Krasicwakiego. (Uąg dalszy.) Schyliły się do niej obie i w uszy jej'szepnç I ty z obu stron: — Niemcy! /Niemcy! Baba ze strachu opuściła kubek, który trzy ! a. Sjx>jrżała na śpiącą i ukazała ją im oczy ma... — Och! ;— ozwały się Halki. — śnią się jej jpicrogi ! ! I powtórzyły chórem: I. — Niemcy! .Niemcy! Dzierla. chciała udawać, że o żadnych nic wie... prędko wyspowiadały się jej, skąd o nich wiedzia iły. Co tu było począć? Baba może i rada była * temu, ale obawiała się strasznie. — Póki oni tu są, mv ich Dzierla, widzieć mu Isimy! o musimy! — mówiły Halki patrząc na sie - bie i zgodnie powtarzając: — Musimy! — Nie można! — rzekła Dzierla — sadzie ? jak? Gdyby eię kniaź dowiedział, mnieby zabił... a was... ja nie wiem... — Ojciec wiedzieć nie będzie! Nigdy! Nigdy! fc my łeh widzieć musimy! — mówiły Halki. — Jeden leży — odparła Dzierla — drugi ma ło o chodzi i kuleje... jakże wy ich widzieć mo necie? Siedzą zamknięci! — Jak? My nie wiemy, ty powinnaś wiedzieć! Drierlo złota, Dzierlo kochana! Baba uszy sobie* pozatykała, oczy zakryła, słu chać nie chciała, ale śmiała się. Co tu było po cząć z niemi? Aby ile rozerwać, a mieć czas do namysłu, Dzłerla. zaczęła opisywać im Niemców; a że mło de chłopaki jej się podobali, użyła barw bardzo ja taych... Mówiła, że byli hojni, dobrzy, mężni, że Ich słyszała śpiewających jakieś pieśni, których nie H>zumiała wprawdzie, lecz poprzysięgłaby, iż w oich była mowa o miłości, tak brzmiały wdzięcz nie i ełodko. Chciwie słuchały dziewczęta nie tracąc wyra ru, rozkazując jej powtarzać, lecz opowiadanie to, zamiast nasycić ich ciekawość, jeszcze ją silniej rozżarzało... Oczki się im paliły... Dzierla tego anią ODięzona, nie wicuj.i.v się ratować, kaszlać zaczęła, zbudziła starą, która wrzeciono podniosła i przerwała się ta złota roz mowa. Halki posmutniały, kazały jej przyjść jutru wcześnie, wcześnie... Z jedną myślą pobiegły o bie do kąta, wzięły świeży kołacz biały, zawinęh go w ręcznik szyty i dały babie, szepcząc : — Nie dla ciebie, rozumiesz? O! nic dla ciebie! Dzierla schowała kołacz za pazuchę i mrugnę ła oczyma. 'Szła nazajutrz z miną bardzo figlarną do j Niemców, niosąc z sobą kołacz. Gero z nią ro zmawiał częściej, lepiej ją rozumiał i umiał jej coś; powiedzieć, zwróciła się wiec ku niemu. Wyjęła z pod strkmany zawinięty w piękny ręcznik ów kołacz, podniosła go do góry z wesoła twarzą i znacząco położyła przed Geronem. Kołacz taki, że na wagę złota by go kupić tanio było! Kto ten kołacz trzyma»? Kto ten ręcenik szył? Kto fen podarek przysłał? · Głową rzucała śmiejąc się a śmiejąc. Geron rozwinął cienki rąbek. Ona wskazała w dal ku dworowi... i szepnęła mu: — Halki! Pomału, cedząc, drożąc się zaczęła wygadywać. Drażniła Gerona i Hansa, zaczynała coś, nie koń czyła, w staraji babie znać było przeżytą zalotnicę... Poruszała się jak za młodych czasów, wdzięcząc, mrugając, a bawiło ją to, jakby sama rozpoczyna ła kochanie. I tak ocl sfowa αο sfowa. uwonia ïamaiiemi je żykami wygadała w końcii, że dziewczęta o nich wiedziały, że gdzieś podsłuchały i ciekawe były bardzo — ale na darmo! Gero ofiarował się na wszystko w świecie, by te dwa kwiatuszki zobaczyć. Garściął syp/iął pie niążki srebrne starej,^a obiecywał dać, co miał... Dzierla schowała blaszki srebrne, zaklinając się, że niepodobna tego uczynić. Jak? gdzie? dziewczęta przecież do nich-by przyjść nie mogły, * oni też do dworu, gdzie tyle oczów było ! Dzier la powiększała strachy i trudności umyślnie... Ge ro płonął z niecierpliwości. Tymczasem za ten kołacz, który im miłosier nie przysłały, chciał coś posłać nawzajem... Hans miał z sobą od matki daną na pergaminie pisana i malowaną książkę do nabożeństwa. Pochodzi ła ona z jednego z klasztorów francuskich i zdo biły ją prześliczne obrazki. Xa jednej stronic była wdzięczna, dziewica postać Maryi Panny, którą pozdrawiał anioł klęczący. Geronowi na myśl przyszło wykroić z książki malowanie, ale Hans opieraf się mocuo; była to pa miątka od matki, była rzecz osobliwa i droga. Gero tak się do niego modlił, tak zaklinał, obie ofltt tak zręcznie wyciąć obrazek, ofiarował zań wre szcie ze swe·} zbroi, coby Hans chciał... Zgodził się nareszcie i Gero ostrym nożem wykroił kajrtkę pergaminową. Dokoła oplatał ją wianuszek z ró żnego kwiecia, z pączków różanych i lilii, promie nie, w które głowy były poubierane, świeciły zło f. tem, lecz najpiękniejsza była twarz Maryi pokor schvlonej, z rękami na piersiach złożonemi... Gero zawinął kartkę tę w jedwabną Chustkę, którą miał z Włoch przywiezioną. Tkaną była w Wenecyi przez azyatyckich kunsztmistrzów i HKfltlStyczny splot kolorów na niej porywał oczy. h Zdawała się coś mówić, farby te śpiewały, śmia 1J *1Ç piCSUljr X ij» l*v/ ixic mu^ua WJ w IV·1 jy zvka zrozumieć, ale oczy bawiły się, od tego cacka oderwać nie mogąc. Obrazek z chustką oddał Dzierli, polecając, a by tegoż dnia odniosła. Stara zawinęła to jeszcze w jakąś płachtę, bo jąc się* aby świetne barwy nie zdradziły podarku i wyszła szczęśliwa! Siniała się idaąc, i śpiewała. Co na to powiedzą dziewczęta? jiak się one podzie V Wieczorem zastała je obie, stojące u drzwi, tak im widzieć ją było pilno, lecz stara nie spała. Wrze ciono jej kręciło się w palcach żywo, nić ciągnęła jak jedwab, cieniuchna i równa. 'Baba pokazała, rękę przykładając do piersi, żp coś niosła, ale czekać było potrzeba ! Czekać, α tu ciekawość paliła. Na biedę tego wieczora stara prządka czuwa ła dłużej, niż zwykle. Myślały, że ją uśpią, nu cąc; śpiewały — zaczęła wtórować... Wieczór szedł ślimtacznym chodem, powoli, nie miał końca, a Dzicrla coraz to ręką pokazywa ła, iż coś się tam pod nią kryło. Dopiero, gdy wrzeciono się potoczyło, cicho na palcach przy stąpił)' do ognia, główki ich pochyliły się ; Dzier la dobywać zaczęła i rozwijać, ostrożnie, powoli, nieznośnie... INaprzód błusnęła chustka zachwycająca, u przęjdziona tęcza, wytkana łąka kwiecista... Patrza ły na nią oniemiałe... Stara, ledwie śmiejąc doty kać, z poszanowaniem dobyła ów cud — obrazek... Dziewczęta, które widziały tylko greckie ma lowania, duże i niezgrabne, nie prędko wśród .tego złota i splotów dostrzegły Marye i anioła... Po woli zapoznawały się z niemi, w oczach ich rozja śniła się ta scena pół w niebiosach, pół na ziemi, na poły obleczona obłokiem, w pół skromna i do mowa... Patrzyły, nie śmiejąc dotknąć, boiąc I się tchnąć, aby oddech nie skaził tej świętości... Wszystko troje. Dzierla, trzymająca w rękach ten dar, obie Halki wpatrzone weń, pozostały w długo zadumanem milczeniu... Przyszło im na myśl, że za bia4y kołacz taki skarb to było za wiele... zarumieniły się. Air przyjąć nic śmiały, ani chciały odrzucić. Obra zek pociągał ku sobie. Można się było modlić do niego, a modlitwa doń mogła być tak skutecz ną, jak 011 był piękny. Spojrzały na sie'bie i zwolna rączki ich wysu nęły się bojaźliwie ku pergaminowej kartce, u jęły ,ią i z obawy, aby stara się nic przebudziła, ' zaczęły zawijać troskliwie... Żadna z nich nie pu- j szczała tego skarbu... przy którejże z nich mia? pozostać? Uśmiechały się do siebie. Starsza narzucała go młodszej, młodsza odda wała go napowrót. ucałowały sic, uścisnęły i obra zek w dwóch rączkach pozostał w środku... VI Γ. Ranek był chmu'rny i na dzień się dopiero zbie rało, gdy jaszko na koń siadfszy, musiał przyu czyć się do kilkunastu koni. które nieznajomemu j Światopcłka powinowatemu towarzyszyły. Jak w ciągu pobytu w Płocku prawic ich tam i widać nie było, ·1κ> sie. wszyscy po kątach gddtśj kryli i na podwórcach gdzieś pochowali, tak wy- 1 • » ł jazd ten odbył się cicho i z wyraznem staraniem, ; by ich «vie widzieli dworscy ludzie księcia Kon rada. Konie wyprowadzono ze stajen po jedne-1 mu. stróż z ma!ą latarenką świecił; czeladź siadł?·, j gotując się do podróży, a ów dorodny mąż, z kfó- J rym Jaszko rozmawiał, wysunął się ze dworc i, po żegnawszy się 7. kimś u progu w mruku, otulił pl ι-1 szczem i dał znak do wyjazdu. Cicho otwarto int | do pół wrota zamkowe, wyciągnęli z nich gęsie go i Jaksa znalazł się wśród nieznanych mu Ir.-! dzi na drodze... trochę rozmyślając nad tem,,na co· się tak rychło odważył. Jechali w milczeniu przez całe prawie śpiące j jeszcze miasto, z którego okien gdzieniegdzie | tylko błyskały światełka, jakby unikali, by ich nie j (spostrzeżono. Prędko wydobyli się z pośrodka ! zabudowań małemi drożynami na pole i zaczęli ; zdążać ku lasom, nic pilnując gościńca. Dopóki byli w mieście żaden słowa nic przemówił. Przodem na lichym, niepozornym koniu jeebał człek bez nakrycia na głowie, porosłej ogroninvrn j włosem i zdawał się prowadzić. Za nim milczący j ów powinowaty Jaksów, dalej poczet cały, do któ rego się przyłączył Jaszko. Dopiero, gdy· już w lasy wjeżdżali o świcie, mógł się on lepiej rozpatrzeć w tych, wśród któ rych się znajdował; w Płocku bowiem oni się pic pokazywali. Dyli to ludzie dorodni, silni, plemię jakieś wytrwałe, chłop w 'chłopa szerookpleczys .c. ale po twarzach ich widać było dzikość zwierze?^,, coś niedobrze okiełznanego, rwącego się na swo bodę. Jaszko znajdował między nimi a swoimi różnicę wielką, jakby niedawno przyswojonych i j do posłuszeństwa nie nawykłych jeszcze. \'ie byli to Xiemcv, co po twarzach łatwo po znawał, lecz uzbrojeniem równali się im pr.iwie, chociaż i w niem dla wprawnego oka były różnicr. Ozdobne ich tarcze, noże, miecze, czapki żelazne miały inne kształty i rysunki inne. Sam dowód ca na hełmie, obyczajem rycerzy niemieckich po dobno przyniesionym z Południa, nic dźwigał żad nych ozdób wyszukanych, oprócz po obu,bokach jego* dwu małych skrzydeł, których pióra były zł> Conc. W lesie przewodnik na małym koniu cipgle ukazywał drogę, a zdawał się wyszukiwać jak naj mniej uczęszczaną, wcale więc nie raźno było im I jechać, bo sic przedzierać musieli to gąszczami, to j to przez moczary i kępiny, przez kłody i zwały, a | do pół dnia nie widzeli ni żywej duszy, ni leśnej i chaty. W lasach z liści ogołoconych panowała cisza tej pory roku gdy drzewa czem szumieć nie maią, i a głos ich letni zmienia się w szmer suchy, w -ze lest śmiertelny... Tylko gdzieniegdzie łany so 1 sen i świerków weselej zielonymi gaięźnii rozma ... I wiały. (Ciąg dalszy nastąpi ' Κ. DICKENS. * KLUB PICKWICKA Przetłomaczyf z Angielskiego WŁODZIMIERZ GÓRSKI. (Ciąg dalszy.) Sam odpowiedział swemu ojcu komiczneni spój rżeniem ; a stary stangret począł rozbijać wielki ka wał węgla z tak mściwą fizyonomią, jakby to była głowa jednej z wdów wyżej wymienionych. — Jcdnem słowem — powiedział w końcu — nigdzie nie jestem bezpieczny, tylko na koźle. — Dlaczegóż byłbyś tam bezpieczniejszy, ani żeli w innem miejscu? — zapytał Ham. * — Ho stangret jest to istota uprzywilejowana — odrzekł Weller. wpatrując się w syna. — I»o stan gret może robić, nie będąc podejrzanym, to, cze go inny człowiek robić nie może; bo stangret może być na najprzyjażniejszej stopie z ośnuUiesięcioma tysiącami podróżnych płci pięknej, a nigdy nikt nic pomyśli, by miał chęć ożenienia się choćby z jedną. Czy jest jaki inny śmiertelnik, któryby to potrafi!, Sammy ? — Jest w tem coś — odrzekł Sam z miną za myśloną. — Udyby twoj gubernator l>\ 1 stangretem, czyz myśli βζ, iż przysięgli zasadziliby go? Przypuszcza jąc nawet, iż rzeczy zaszłyln aż du tego punktu, to i wtedy nawet nie ośmieliliby sit·. * » \ — Λ dlaczegożby nie?—zapytał Sam z powąt piewaniem. — Dlaczego? Boby to byio przeciw ich sumie niu. Prawdziwy stangret jest rodzaju łącznika mię dzy bezżeństwem a małżeństwem; wszyscy prak tyczni ludzie wiedzą o tem. — Chcesz powiedzieć przez to. iż są faworyta mi wszystkich i że nikt nie chce nadużywać icli nie winności. Weller kiwnij głową, potem dodał: — Czemu to się dzieje — satn nic wiem. Dla czego powożący dyliżansem ma tyle pociągu, iż po szukiwany jest i uwielbiany w każdem miejscu, gdzie j»racnje? Nie wiem. Wiem tylko, że tak jest. ';*<> jest prawo natury. — Zrządzenie — zauważył Sam, poprawiając ojca. — Bardzo dobrze. Samie, niech będzie zrzą dzenie. kiedy chcesz. Tu rzecz jest gruntem; o sło wa mniejsza. To mówiąc. W eller nałożył i zapalił fajkę; po tem, przybierając znowu twarz mydlącą, mówił jak następuje : — Dlatego też. mój chłopcze., ponieważ nie wi c'zę korzyści z pozostawaniu lu i narażania się na gwałtowne ożenienie, i ponieważ nic chcę rozsta wać się 7. najprzyjemniejszymi członkami naszego towarzystwa, postanowiłem przenieść się napo wrót pod Dziką Dziewczynę, która jest moim na turai η y m ż v w ioł c m. —- I \ ÇUS. U^U&it' . — Zakład. nu»j chłopcze, /.c ws.zy?tl:icm. en γμ, ricgo należy, zostanie sprzedany, i lak, jak twoja macocha przed śmiercią'wyjawiła życzenie, dwie ście funtów z sumy otrzymanej za sprzedaż, umie ści się na twoje imię w tych... jakże to nazywają się te maszyny? —· Jakie maszyny? — Tc, co to codzień podnoszą sic i spadają w City? — Omnibusy ? — Nie, te... co to ciągle są w ruchu i ciągle plą czą się z długiem krajowym, Ilonami skarbowcmi i t. d. —- Λ ! fondy publiczne. — Tak. tak! fanty publiczne. Dwie-cic funtów sterlingów umieścimy w tych fantach na twoje imię, po cztery i pół od sta, Sarniny. — Bardzo to pięknie zc strony macochy, że pa miętała o mnie. bardzo jej za to wdzięczny. —· Reszta złożona będzie na moje imię. a gdy otrzymam kartę podróżną, tobie się dostanie. Więc patrz, żebyś odrazu nic wydał wszystkiego, mój chłopcze, i uważaj, by jaka wdowa nie zwietrzyła twojej fortuny, bo sir złapiesz. Dawszy tę ojcowską przestróg, Weller wypo godził nieco czoło. Widocznie ugę mu przynosiło, iz powiedział, co chciał synowi. — Ktoś puka — rzekł Sani po chwili. — Niech sebic puka — rzekł Weller z godno ścią. Wiçc'Sam nie ruszył się. Zapukano powtórnie, potem znowu, potem pukano hez przerwy, tak., że Sam zapytał, dlaczegoby ni£ wpuścić pukającej oso by. — Ts! — szepnął W eilem ze wstrętem — nie zwa;;aj na to. Sarniny, może znowu jaka wdowa. Po niejakim czasie niewidzialny gość, zauwa zy wszy, iż nikt nie odpowiada, zamierzał sani otwo rzyć drzwi i zajrzeć do pokoju. Wtedy ukazała się, nie głowa kobieca, ale długie, czarne włosy i czer wona twarz pana Stigginsa. Staremu stangretowi fajka wypadła z ręki. Wielebny gentleman otworzył drzwi ruchem prawic niedostrzeżonym. potem wśliznął się do po koju. i także cicho drzwi zamknął. Następnie, zwró ciwszy się do Sama. ipodniósł ręce i oczy do sufitu na znak wielkiego smutku, który go ogarnął z powodu familijnego nieszczęścia Wellcrów, potem wziął z kąta wielki fotel, zaniósł go przed ogień, u siadł, i wydobywszy z kieszeni chustkę, przyłożył ją (io oczu. Podczas gdy to się działo, Weller siedział nie ruchomy. z wytrzeszczonemi oczyma, oparłszy» rę kę o kolana : cala jego postawa wyrażała najogrom niejsze zdumienie. Sam. siedząc naprzeciw niego, λν milczeniu i z niespokojną ciekawością czekał na rozwiązanie tej sceny. Pan Stiggius przez kilka minut trzymał chust kę przy oczach, jęcząc w sposób przyzwoity. Po «.v.·»., '■ , „ leniem, włożył chustkę do kieszeni, poprawił o gień, potarł sobie ręce i spojrzał na Sama. — O! mój młody przyjacielu! — zawołał, prze-) rywając milczenie, ale głosem bardzo cichym. — Cóż to za okropne zmartwienie dla mnie. Sam lekko pochylił głowę*. — I dla każdego bezbożnika także! o! to serce zakrwawia ! Samowi zdawało się, że ojciec coś mruknął o nosie, który także można zakrwawić; ale pan Stig gins nie słyszał tego. Wielebny przysunął sobie krzesło do Sama. — Nic wiesz, młody człowieku — powiedział — czy nie zapisała czego dla Emanuela? — Co to za Emanuel? — zapytał Sam. — Kaplica... nasza kaplica... nasza trzoda, kochany panic. — Xic ic zapisała ani dla trzody, ani dla pa-! sierza. ani dla bydła, ani dla żadnego psa—odrzekł Sam stanowczo. Pan Stiggins podejrzliwie spojrzał na Sama, a polem na starego Wellcra który zamknął oczy ί jakby spał. Po chwili, przysunąwszy jeszcze bliżej krzesło, zapytał znowu : — Λ dla mnie nic. panie Samuelu? Sam potrząsł giową. — Nic. nawet cobv warte było tyle, c<> pański 5tary parasol... — .Może — zaczął znowu pan ^niggiua λ wmm pieni i ρι» kilku minutach namysłu — może poleciła innie opiece bezbożnika? — To być może. wnosząc z te^o, co mi powie dział. \iedaiwno mówiliśmy z nim o panu. — l>oprawdy! — zawołał pan Stiggins, nabić-1 tając otuchy. — Ach! może się odmieni! 1>e;lziemy mogli bardzo wygodnie żyć razem, panie Samuelu. ; Ç·dy pan oddalisz się. ja będę miał staranie o jego mieniu : wierz mi pan. że będę miał wielkie stara li! e. W ydobywszy z głębi piersi długie westchnie nie. pan Stiggins zatrzymał się, czekając na odjpo wied,. Sam pochylił głowę a Weller wydał jakiś niezwykły głos, który nic był ani jękiem, ani war czeniem. ani chrapaniem, ale w którym zdawało się iż zawarte są wszystkie tc charaktery. < )śmielony tym głosem, który wziął za oznakę skruchy, pan Stiggins spojrzał dokoła, zatarł ręce, zapłakał, uśmiechnął się. znowu zapłakał : a potem, ? wolna przeszedłszy przez pokój, wziął szklankę z dobrze sobie znanej półki i z powagą włożył do niej cztery kawałki cukru. Po spełnieniu tej pier wszej czynności, znowu spojrzał dokoła i westchnął ponuro : następnie podsunął się wilczym krokiem ku bufetowi i. powracając z tą samą szklanką, do polowy napełnioną arakiem, przybliżył się do ko ciołka. wesoło kipiącego na kominku, przyrządził sobie grog, zamieszał, skosztował, usiadł, pociągnął oługi łyk i zatrzymał się, by odetchnąć. W ellcr, który czynił nadzwyczajne wysilenie, by udawać śpiącego, nie robił żadnej uwagi podczas wszystkich tych opcracyi ; ale gdy pan Stiggins za trzymał się, by odetchnąć, rzucił się na niego, wyr wał mu szklankę z rąk, bryznąl w twarz resztą ι ^rojni. szklankę cisnął w kominek i, porwawszy wielebnego gentlemana za kołnierz, obrócił tyłem i zaczai tłuc kolanem, przy każdem uderzeniu wy dając wykrzykniki bez związku. — Sammy! — zawołał potem, zatrzymawszy na chwilę — osadź-no mi należycie kapelusz na głowie. lako pcsluszny syn. Sam osadził ojcu kapelusz. • -zdobiony czarną krepą, a dzielny stangret, powra cającNdo swego zajęcia, jeszcze energiczniej. niż pizedteni. powlókł pana Stigginsa przez salę. sień i drzwi aż na ulicę, przyczem uderzenia nogami nie ustawały ani na chwilę przez cala drogę, a gwałto wność ich zdawała się coraz bardziej zwiększać. 1'yszny to był i rozweselający widok, jak czer woiionosy. drżąc całem ciałem, wił się w żylastych n.kach Wellera. podczas gdy uderzenia nogą na stępowały po sobie z szybkością zdumiewającą. .\!<· interes wzrósł jeszcze, gdy potężny stangret. po ol brzymiej walce, zanurzy! głowę pana Stigginsa w 1 «tągiew pełna wody i trzymał tam, dopóki ten oma! nie udusił się. — Masz — rzekł nakoniec, pozwa4ając wieleb nemu wydobyć głowę xc stągwi i zadając mu osta teczne energiczne uderzenie nogą. — Przyślij mi : tu jeszcze kilku takich próżniaków pasterzy, a za ! mrożę ich, a potem roztopię. Sammy. podaj mi rę kę i nalej szklankę wódki ; zadyszałem się, mój chłopcze. o ROZDZIAŁ I.Y. Opis pamiętnego poranku, całkiem poświęconego interesom w Gray's Inn Square. (>dv pan Pickwick z wielką ostrożnością opo wiedział Ara be IM wizytę 11 pana W ink!;· starszego, nadmieniając przyton wymownie, iż niema naj mniejszego powodu oddawać się rozpaczy, biedna, kobieta zaiala się łzami, wyrzucając sobie, iż stałaI I iię powodem nieporozumienia między ojcem a sy-| nem. — Moje drogie dziecię — rzekł z dobrocią pan Pickwick — ty* temu nic nic winna Trudno było, I przewidzieć, iż pan Winkle tak będzie uprzedzony) przeciw małżeństwu swego syna. %\ jestem pewny! — dodał, wpatrując sic w jej piękną twarz — iż na wet nic przypuszcza, jakiej sobie odmawia przyje mności. — Ach ! kochany panie Pickwick, cóż my pocz niemy, gdy nie przestanie być na nas zagniewanym? — Będziemy cierpliwie czekać, aż się opamię ta, moje kochane dziecię. — Ale cóż zrobi Nataniel, gdy ojciec odmówi mu swej pomocy ? — W takim razie, moja· droga, gotów jestem założyć się, iż znajdzie jakiego innego przyjaciela, który mu dopomoże do utorowania sobie drogi w świecie. Znaczenie tej odpowiedzi było dość jasne. A-" labella zrozumiała je. rzuciła się panu Pickwickowi na szyję i zapłakała jeszcze mocniej. (dug dalszy nastąpi.) # KANTYCZKA Cryli Pastorałki i Kolendy obejmui· przer/ło 700 et ronie. Jest to cała Kantyezka, Jeazcze raz pra wie tak pruiia jak Kant)czka, kt& rrç eprzeda*aliś.ny poprzednio, a kosztuje tuk samo 73c Kantyezka t» czyli Pastorałki 1 Kolendy, zawiera piosnki wesołe w czasie i'A i;|t Hożego Niiod/enia po domacli śpiewane, a pr/ez kaią iv mlbionarzy zebrane. Zt wiera nadto pieśni do użytku kościelne go, oraz szopek dla tnahch dsio tek, J iko to: NabożeńAwo dziewięciodniowe do Ν a jaw. Maryi Panny pr/ed Na· rodzeni·'m Zbawiciela świata Je zusa Chrystusa; , Msza na Hoże Naroil-itnie; 161 Pieśni na Hożo Strudzenie; 2 Pastor..łkl; I S/opka dlu dzieci) 10.' Kolend; II Pieśni Adwentowychj 4 P't^ii na Wielki Post} 6 Piosni Wielk.\nocnwb; 5 Tiesni na Zielone S λ iqtWl β Pieśni ιΐΑ Hoże Ciało; Τ Pieśni o Najśw. Maryi Pann1#| 8 Pieśni o Ściętych l'aàskiohj 4 Pieśni Przygodne; 1 Pieśń za Umarłych; I w dodatku kilkanaście Kolend Kościelnych. Wierny przedruk z kantvczki, wydanej przez Isieży nrsyonarzy w Krakowie. W tej kantyczee inajdujł\ hię Bzopk· ! Pastorałki do przedstawiania J ASKŁICK. !>o iiHhycłs w Atluilnlutriieyl Dziennika Chicagoskiego, 1435-57 W. Dlviiius si., ChÎcjg». ΟΙ» ni wart* 'raid'C1 <!'iia ud co,lzinf 7:S0 stuli t ·ί > 7:S0 wie··/ ·Γ«·η. ; » vjątki«iu ^ eiud/l·! 1 swi *,t uroczjet.wh. * »? Album Królów Polskich Z3IÔK PORTRETÓW wvkonnnvch · •pccyu-luie ul* Dziennika Ghicagoskieco Zn iviera 42 rwrt rrl y ( forom · r4 χ ' '·♦) wykonanych w dw<,oïi kolomch na papierze welinowym. on* li ><ron tekstu życiorysów Królów PolsUicb Oprawny * płótno angielski· it Kloty m lytuleui na okładce. Aibutn ton powinien się znajdować w kp,«lyuj domu poUUim CENA $:j.óo Nabyć moina w Adrr)tr'strac7t Oziannika Chfcsgcskiego 1455-57 W. Division ul. Chicago, Iii. I .1. *3* «ςα • ····© » CO 3*··«··0 3Cr:ww^ g PIERWSZY KIESZONKOWY ii 0 o Po!»ko-Acjifiiki i AngicUVo-Poliici tl IdykcyonarzI β (Słownik) o β fl ft ο Zawiera 30. MO β wyrazów — 256 J stronic z obja • 0 śnieniarm uo (I m wymowy k?t 1 dego angiel I skiego wyrazu. ti i • je^c rozmiaru o..ia 0 pr-··' Λ>§ c.In. opra*'in w delika 2 t) tui B-.Oi!c^, z wył czcnyin pol· 2 β flilin urleni I zlot»'m nnpUtm. Jeat- O '2 t'» dfinłkn, eurHcowaijM ρι ζ· z f*. 2 φ i'h"WOA. Na k' ó'"U kfl iź' c:zki znaj· d • dulr; ►!·} ro/inó*lrl n»Je/ę4ol*J lity. — g wanydi zd ó w potuzoej mc* le • Lepizy cd slowoilia Chodźki d iDyUcyotiaf. teu z.-iw.er.i prawe tyl·· wyrajów, co I ίΙηΛΤιΐΙ'χ C'bnrti· a kl, ale 1··ρ</ν j«-»t od t'*(fo i»łov*ui- _ θ ka letn, t* d.ije wł«ściwe I popr«· « 9 «ce tlói/iai·/»·» o wyrazów \ dulu^ ^ S wytnu'vp. Przytem ι zaopa- ρ S (r/ona Jest »v clf«b^lvcziiv βΚ'Τ·»· β 5 vi Idz, ρ . pi#»r U i I tiiocm; roz-, · ρ uil.«r ksiai-ivkl /gr*b;iv 1 titwo g ιη<»2β ^(5 ii«iMn4 w kiee«eni. η a · s Cena tylko 75 * centów g ; · 0 Do n.tbycia w biurze naazeoi. 1 Dziennik Chicagoski f · 1457 W. 0!»;sl« (lica CHICAGO, ILL A Biuro o' *»rte rodr.itnule o<ł 7:!W rtoq 4o 9 7:St) wieczór, ■/ wyjątkiem nlrdrlel 1 i-łląt • uriic/re jfh. 1··«··0··ΗΝΗβΙΗ··ΙΗ· Po Roku 1830 Opowiadanie historyczne 'L „Tułaczów", H. Bole· sławity (J. I. Kraszew skiego). Oprawiona — teraz tylko 60 centów DZIENNIK CHICAGOSKI 1457 W. Division ul., Chicago Γ „Dziennik Chicagoski" można zamawiać u następujęcvcb agen lów: Jones, 3927 N. Troy ulica. Slcbód. 4021 Ν. Μλπ^ϊγγ.ΙΙο ave,