Newspaper Page Text
TRAGEDYA NAAKACYI. Przez miesiąc, skryty w cie nki drzew, śpiewał swej wybra nej serenady, aż pewnego wie czoru, gdy wszystko wokoło ma rzyło o miłości, ośmielił się szep nąć do je j uszka : — Kocham cię! wyszukałem śliczne zaciszne miejsce wśród gałęzi akacyi, założymy tam na sze gniazdko!... czy zgoda? — Cir — ci u.·. — O dzięki ci, dzięki! Jestem najszczęśliwszym z kosów!... — Czop... czop. czop! I poszli do najpiękniejszej ró ży i na jej piękności przysięgli sobie miłość do śmierci. Nie minęła doba. a gniazdko na akacyi było ukończone i pier.wszy pocałunek otworzył im różowa bramkę do szczęścia· — Aż od parku bażantów nie ma piękniejszego Kosa od cie bie, ty mój tiu — tiu — tui ! je dyny, najlepszy. — Aż od parku bażantów nie ma piękniejszej Kosowej od cie bie. ty moja tia — tia — tia. słodsza od najsłodszych śliniacz ków! — l)aj dzióbka, daj! rrrrr... Słońce cieszyło się ich szczęś ciem. a księżyc, aby żółć w mm się nic burzyła, zakrywał swą twarz chmurami, gdy przecho dził koło akacyi... — Połknęłaś ziarenka piasku, które ci przyniosłem? — jBrzydalu, j>o co o tem mó wić? Czy ci przyjemność spra wia. że się muszę rumienić vù po dzióbek?.·, a to jeszcze Widki czas, o! wielki! — Czy ten rudy kot dziś zno- j wu przechodził koło naszego j gniazdka? — Przechodził, ale i dziś go I nic widział, akacyi listki okryły ! gniazdko szczelnie, gdy ujrzały.! że się zbliża... j Od tygodnia Kos jest tatkiem dwojga kosiąt. Radosne to zda rzenie uczcili państwo Kosowie ■ fetą, która udała się świetnie; i goście, krewniacy z okolicy, na J wet się trochę popili : za wiele } zaglądali do kieliszków /. aka ! cyowytn iniodkicni. Pewnego wieczoru rzekła Ko sowa do Kosa : — l»oję się..· — Czego? czy znowu rudy kot j kolo naszego gniazdka przecho j dził? — To nic... ale.. — Ale co? ' — 'Nad wieczorem, gdy wyle ciałeś po prowianty, usiadła na | gałązce naprzeciw kukułka i pa ! trzyła na innie, na nasze gniazd ko i na maleństwa, tak jakoś dziwnie, że mi ze strachu aż piórka się najeżyły. Ona nam peWno zazdrości ! obawiam się, że nas spotka jakieś nieszczęście· — zfe spojrzenie przynosi nie szczęście... — Głupiaś! Bajki o złych o czach, to ludzkie przesądy... ( )d kilku dni kos jest w złym hńmorze, a powodem złego hu moru, że' źle sypia. — Tej nocy*znowu ,.t'.\ )je'' bachory mnie kilka razy zbudzi ły. —· „Twoje*' powiadasz·., chyba „nasze · — Że „nasze" to mnie nic po ciesza, dość, że n\nie zbudziły, a że zaś mnie zbudziły, to twoji wina, bo ty ich rozpuszczasz, rozpieszczasz ! Im się zdaje, l·?. gniazdko iest tylko dla nich ! za dużo miejsca zabierają! zacho wują się tak. jakby one tu byty panami, a nic ja! — Dużo miejsca zajmują, b: rosną! to naturalne, trzeba ·>;.!> wieksze erniazdko zbudować!... i * O I — O przepraszam, to nic moja j wina: gniazdko budowaliśmy îa | zem, byłaś niem zachwyc>na! ! — Nie śmiałam ci robić u wag... i — Λ teraz śmiesz? j — Ho się skarżysz, że mało zabierają zbyt wiele miejsca.·. — To nic gniazdko winno, aie ι wuj system wychowania! — Czo zl i — czer. — Ach ! znowu płacz Î tobie η i 2 można zrobić najmniejszej u\\*a gi ! 110, no, nic płacz! nie gnie • waj się: tia — tia — tia! I — Jeśli jesteś zc mnie niezado wolony, mogę wrócić do mamy... — Ależ jestem bardzo zadów J lony, tylko już nie plącz! No. daj dzióbka i niech,będzie zgoda! — Nic chcę dać dzióbka! nic mam teraz ochoty — daj mi spo kój ! Czo — czo — czoooo. (idy świt zbudził nowy dzień, harmonia znowu panowała w gniazdku—pocałunki słodką zgo j dc stworzyły. — Tej nocy maleństwa ciebit nie zbudziły·.. — Niezbudziły mnie, bo nic 1 spałem... t — Skarżysz się? — O nie twoje pieszczoty mil sze, niz sen... Pewnej nocy rozszalała się bu rza: czarne chmury waliły o sie bie z łomotem, jedna drugą roz bijała, pochłaniała! wiatr jc pod judzał. dziwaczne ich kadłuby b: i czo wały błyskawice — zygzaki ! piofunów łączyły nicl^o z ziemią.·, i — -Nic nam burza! patrz, ;."k j szczelnie zasunęła akacya nasze gniazdko listeczkami. Nagle wicher w stożek sięvzw;· nąl, między obręcze tego sto<ka akaevç chwycił, i piszcząc. skoTi ląc, chichocząc, ofiar? -v.oi.i v szalom 111 młynku skręcił... jęk-1 nęła akacya, a wiatr łup swój, najpiękniejszą jej gałąź, uniósł wvsoko, przez chwilę nią się ba wił. a potem z pasyą rzucił na klomb drżących róż..· — Tru tru, tru ! dlaczego to uczynił ? — myśmy mu przecież nic złego nie zrobili? — Wiatr jest wrogiem wszyst kich, którzy umieją lecieć ku słońcu, wiec i naszym jest wro giem... Smutne dni zaczęły się ' w gniazdku na akacyi. Kosowa lamentowała od świtu do zmro ku, że jej słońce, że jej wiatr do kucza. O byle co powstawały sporv, które prawic zawsze koń czyły sie bardzo przykre mi s te tiami. Raz Kosowa w irytacji wyrwała nfiwet jedno piórko z czubka swego małżonka — Znów mam migrenę i znów mam katar! to tys temu winien... — O! przepraszam nie ja — vis major! — Trzeba być najgłupszym na świecie kosem, aby gniazdko bu- | dować na a'kacyi ! — Któż móeł·, przcwidz;CĆ, że wiatr gałąź złamie? — Mądrv ! przecież każdy wie dzieć powinien, że akacya jest I najsłabszym drzewem zc wszvat I I kich drze\Y, wic.: I two mc że sh złamać ! — Z tobą nic nożna dysku*J v ·;μ' » — Masz racyę, bo ja mam ro zum sowy, a ty Idyr>'y ? łowik*.i ! — Proszę się nic zapominać! — Nie mam ochoty do kłótni — do widzenia! — Gdzie lecisz? zostań! Na\^ct nic obejrzała sic za nim — poleciała... Kos, dając upust gniewowi, nie bardzo łagodnie usunął na bok jedno z kosiąt, ale w tej samej chwili żal mu już było maleń stwa i zaczął jc pieścić i tulić. (idy kosowa do gwiazdka wró ί ciła, zmrok już zapadał — Gdzież pani była tak dłu go? pani dom zaniedbuje! — Musiałam uspokoić wzbu rzone nerwy. — Pewno byîas znowu koło •bażanteryi ? — Pardzo mi przykro, ale mu sze powiedzieć, że pan głupstwa mówi... — Czemu?... bażanty ładniej sze, niż ja·... — Pan mi ubliża talkiem i posą dzeniami... nic zasłużyłam na ta kie „traktowanie"! Pan jest nie znośny, ale tak nizko nic upa dłam. aby się wdawać z bażan tami! Zresztą, jeśli pan ze mnie niezadowolony, mogę wrócić do mamy... — Chcę wiedzieć, gdzie pani była? musze to wiedzieć! muszę! — Nie powiem. — Powiedz, gilzie byłaś, bo, 1)0·.. — Nic powiem. — Powiedz zaraz, zaraz! — To boli. puść! złamiesz mi łapkę! czo, czo, czooo — Ach ! znowu płacz ! no nie płacz ! nie płacz ! przypadkiem ścisnąłem tak mocno. — Zarzucać mi, że- się wdaję z bażantami.·, to bardzo boli... — Uspokój się·., wiesz przecie, żc ja cicbic zawsze bardzo ko cham... — Cóż z tego?... miłość nic chroni przed nieszczęściem ! — Może ci przynieść kilka ob lupanych śliniaczków, bardzo lu bisz obłupane śliniaczki.·.. — Dziękuję, gdy się jest nie szczęśliwym. nic myśli się o śli niaczkach... — Może ci przynieść obłupane śliniaczki ? — Czemu ja za cicbic wysz łam? ach! czemu, a odradzano mi... — Może ci przynieść obłupane: śliniaczki ? —· Śliniaczki powiadasz·, osta tecznie możesz przynieść... Gdy kos po dobrej chwili wra cał zc smakołykami, spostrzegł już z daleka, żc w gniazdku coś ny· zwykłego się stało.. λ\ ro bie spoglądały ciekawie ku aka cyi, i gestykulując żywo skrzy dełkami, opowiadały sobie coś hałaśliwie, a kosowa zawodziła żałośnie. Kos przyśpieszył lot: — Co się stało? Co? mów.·. — Kot zamordował kos'atka !· — To straszne! straszne! i'rii, tru, tru... Kosowa nagle bic zaczęła swą główką o pień akacyi. — INHc żyć mi bez nich ! nie żyć! Ko? ból własny opanował, a ją pieścił i uspokajał. Wróble uważały za stosowne wyrazić im swoje kondolcncyę. — Dziękujemy za wyrazy współczucia, ale zostawcie nas samych, potrzebujemy spokoju·.. Kos i kosowa jeszcze tego sa mego wieczoru przenieśli się z a kacyi na lipc. Ale choć tan by ło i zacisznie i wygodnie i prze stronnie, szczęście do nich nie wróciło. Bolesne wspomnienie tłumiło uśmiechy i pieszczoty. — Zapomnij! Kocham ciebie teraz jeszcze więcej!... — Tvś temu winien, żc nam kot maleństwa zamordował; nie trzeba było budować gniazdka na akacyi.·. Pewnego południa kos, wróciw szy 11a lipę z wyprawy po pro 1 wianty, nic znalazł 11a niej ko sowej ; czekał 11a nią z niepoko jem do zmroku, czekał nic zmru żywszy oka, całą noc — nic wró ciła. Przez trzy dni szukał jej, nic czując głodu i znużenia, ale nadaremnie — w tych trzech dniach posiwiał. Po tygodniu dopiero, daleko, daleko od ich dawnego gniazdka, spostrzegł ją nagle: siedziała 11a gałęzi dębu i miłośnic tuliła skrzy (lelkami do swojego scrca — in nego kosa. W pierwszej chwili chciał się na nich rzucić i zakłuć, ale jego miłość dla niej gniew w nim stłu miła... — Poczekam aż będzie sama·.. Gdy kawaler odleciał, biedny, opuszczony kos swoją najpięk niejszą pieśń śpiewać zaczął, tę pieśń, która mu swego czasu jej scrcc zjednała. Echo, słysząc jego śpiewanie, zawołało po przez góry i doli ny: Nigdy jeszcze tak pięknie nie śpiewał ani on, ani żaden kosi Pani Kosowa wycedziła prze^ dzióbek: — Proszę nie ryczeć, bo moja przyjaciółka sowa się zbudzi... — Żeś przysięgę, złożoną na kwiat róży złamała, wybaczę ci, ale wróć, wróć do mnie ! —■ Xie! — Ja bez ciebie' żyć nie mogę, wróćj wróć! — Nic! » — Kocham ciebie tak, jak człowiek 'kocha życie, a słowik swoje marzenia! wróć, wróć... — Nic ! Kos zachwiał się, oczy mgła mu zasłoniła, omdlał —z omdlc nia obudziły go pocałunki: to o na całowała się ze złodziejem je go szczęścia, rrrrrr.-.rrrrrr... Odtąd biedny, zazdrosny kos, codzień koło południa pod dąb przylatywał, · aby ją, przynaj mniej widzieć, aby być przynaj mniej w jej pobliżu. Pewnego dnia — jesień już by ła, znużone liście za ziemią tę skniły — niewierna kosowa rze kła do swojego kawalera : — Już. zmrok zapada, a jegj jeszcze nieina... — Tęskno ci za nim?* — O nie! nie! jego spojrze nie ból mi sprawia!... — Już cię nie będzie męczyi swojemi spojrzeniami·.. — O ! on jeszcze przyleci, przy leci z pewnością ! — Nie! już nigdy! — Sikąd wiesz? naszego szczęścia bolu nie spra wiał, wydziobałem 11111 oczy... — Co to? słyszysz? coś leci!... o! tam, jakiś ptak!..· uderzył się o gałąź lipy... opadł!... znów le ci·.. znów uderzył o drzewo... ma skrwawioną głowę... — A! widzę, widzę! to pew nie gołąb zraniony przez człowie ka... — Nie! to on!..· Ignacy tNikorowicz. ŚLUB. W* pokoju, w którym leżał cho ry na łożu, -przegotowano już wszystko do uroczystości. Tu i ówdzie pozostały oczywiście śla dy długich nocy bezsennych Pokój robi to samo wrażenie, co i twarze obecnych tu ludzi: cięż-» ka troska starła uśmiech ze wszyst kiego. Chory o twarzy wybladłej, jak płótno — kobieta, siedząca u jego wezgłowia pieszczotliwie u jV-a jcS° dłoń. dwie młode dziew czyny, bojaźliwic 'kryjące się po kątach spoglądają wyczekująco | nu drzwi, lekarz siedź! przy oknie w nerwowem podnieceniu — ΐ czterech sąsiadów, których przy wołano, czeka w milczeniu. Chory szepce ledwie dosłyszał* nym głosem: Luciu, czemu bur mistrz nie przychodzi? Łucya, starsza z dziewcząt, zbliża sic do łoża. — Czy wszystko przygotowa ne, moje dzieck'o? — zapytuje cho — Tak ojcze, — odpowiada Lu cy a. . Chory opada znów na poduszki. — Dlaczego go jeszcze nie ma, diaczego? — wzdycha. Kobieta głaska go uspokajająco po ręce : — Zaraz przyjdzie, Pawle. — Ależ ze mną już niebawem będzie koniec, ja to czuję; pomyśl tylko, gdyby przyszedł zapóźno, gdybym was, ciebie, Łucyę i 'Ka rolcię tak (pozostawić musiał... Ależ ja nie chcę, ja nie mogę je szcze umrzeć, nie wolno mi! Lekarz zbliżył się do chorego: — Na miłość boską, niech sie pan tak nie podnieca! — podaje mu do ust lekarstwo^ — „Nie ma. mowy o śmierci !" Chory załamuje ręce i mówi: A jednak ja ją czuje! Lekarz pewnym głosem: Pan się niepokoi, bo pan jest zdener wowany. (Uśmiecha sie z przy musem) : Tam do licha,, to jest zupełnie naturalne, że gdy . się człowiek żeni, jest się podnieco nym. Ale daję panu słowo, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa i wkrótce pan wy zdrowieje. Chory: Czy pan rnqwi seryo?· Lekarz z uśmiechem: Jeśli pa nu słowo daję! (Przychodzi na palcach do Lucyi) : — Czyby patii nic mogła posiać po burmistrza? Czy to tak daleko stąd? îxicya : Kwadrans drogi. Lekarz zdeterminowany: Ach,· to już będzie bezcelowo, jużby było zapóźno, ale może on już jest w drodze... W pokoju znów zapanowała głęboka cisza. Lucya wychodzi, trzymając chustkę tprzy oczach. Mija dziesięć minut. To wiecz ność cala! Nareszcie odzywa się dzwonek, na którego •■dźwięk wszyscy zadrżeli. Łucya wćho dzi, za nią burmistrz w towarzy stwie sekretarza i służącego, któ ry niesie księgę. Burmistrz jednem spojrzeniem objął sytuacyę i rzekł: Dobry wieczór państwu! Tak, wszystko w porządku. / Rozpromieniony chdry : Ach, ·» - · 1 ·' · panie burmistrzu, jakże się bałem, żc pan przyjdzie zapóźno! Jakże się martwiłem, żc musiałbym um rzeć, nie doprowadziwszy wszy stkiego do porządku, nie dając mego nazwiska moim córkom i tej mojej wiernej towarzyszce! Pomyśl pan tylko, gdybym był u marł!... Burmistrz : Ależ mój panie, pan zupełnie dobrze wygląda... Chory: Tak, tak, lekarz także sądzi, że to jeszcze nie koniec. Nie prawdaż, doktorze? Ale nie chciałbym dłużej czekać... boję się. Pomyśl pan, gdybym jc tak pozostawił, same, bez pieniędzy, bez nazwiska ! I oto z tchórzostwa przed światem, przed moją rodzi ną, z powodu marnych małostek! Nie, nie... chcę zaraf ślubu, na tychmiast. .. Głos mu osłabł i ciężko opadł na poduszki; na ustach zawisł nui uśmiech. Lekarz zaniepokojony zwrócił się szeptem do burmistrza: Pro szę się pospieszyć, pnaie burmi strzu. Burmistrz do świadków: Pano, wie, zaczynajmy! Szybko odczyttał paragrafy u stawy, poczem zapytał : — Julio Maryo Colombet, czy pani chce poślubić Pawła Edwar da Porthier? iKobieta z płaczem odpowiada: tak. Burmistrz: Pawle Edwardzie Porthier, czy pan chce poślubić pannę Julię Maryę Colombet? 'Nastała straszliwa cisza, która niepokojem zaciążyła na sercach obecnych; nie usłyszano żadnej odpowiedzi. Oblicze chorego jaś niało uśmiechem, ale oczy były zamknięte, a usta milczały. Sekretarz szeptem : iMożnaby pomyśleć, panie burmistrzu, że on już nie Żyje! Kobieta rzuciła się z płaczem na łóżko : Pawle ! Córki: Och ojcze, ojcze! Burmistrz wstrzymał je poważ nym skinieniem ręki i lekko drżą. cym, ale pewnym głosem rzekł: O, proszę! Po chwili wahania, blednąc z wrażenia, ale z pewną wielkodu sznością zwrócił się do świadków ; — Chociaż to „tak" słabym by ło głosem powiedziane, to prze cież panowie słyszeliście, .prawda, moi panowie? Lekarz z wahaniem : Ależ oczy wiście... Trzej inni świadkowie skinęli głową twierdząco. Sekretarz zaś odezwał się nie pewnie: Ależ... panie burmi strzu. .. ■ Burmistrz nie słuchając go wca le: Oświadczam w imię prawa, że jesteście zaślubieni. Kobieta łkając głośno: Och, mój Pawle, mój Pawle, odezwij się! — Córki: Ojcze, mój ojcze! Burmistrz ociera pot z czoła: Moi panowie, proszę podpisać. Sekretarz bierze burmistrza na bok i mówi z niezadowoleniem: Obawiam się, że zachodzi tu pe wna nieformalność, panie burmi strzu, gdyż ja naprzykład nie sły szałem tego „tak." Burmistrz, patrząc mu bystro w oczy: Pan nie słyszał? To mnie % i ·- t · ■ * \ » v * . · . iiûtei dziwi... A gdzież to pan był? Sekretarz pewnym głosem : A leż tu... w tym pokoju... obok pana... i zaręczam panu, przy słuchiwałem się uważnie. Burmistrz spojrzał raz jeszcze na rozjaśnioną twarz zmarłego, który zdawał się siać mu z tamte go świata dziękczynny uśmiech i rzekł: Rozumiem, że pan tego nie słyszał... W tym pokoju nie mógł też pan tego słyszeć, ale w mojeni sumieniu ! Leon Xaurof. Listy z Podróży po ziemiach polskich i do Ziemi Świętej w roku 1908 Κs. Fr. Gordona, C. R. Poprawień» odbita» s DzlennUa Chleaaosiciefo I wibof econa Ucznea: Ilu stracjami. TOM I. obejmuje podrót z Ct'· cago mt do Jarfy l zawiera 244 o· pilów 1 102 lluitracye. Pomiędzy inneml znajduj», β!ς tamoplay Ber· lina, Warszawy, Cząitocfcowy, Kra. kowa, Poznania, Goleana, Byd· (ζ oeeezy, Polskiego Koronowa, Wiednia., Kahlenbergu, Rzymu, Neapolu, Alekiaodryl, Kairu, itd. Stron 383. ΊΟΜ II. obejmuje podróft od I przybycia do Jaffy al do wyjazdu I t Jerozolimy 1 zawiera razem 210 I oplaów I 66 lluitracrl. Na arcae· Ε gólną uwagą zasługuj· opli Joro· | zollmy I mlejao świętych w fero· Ε zoil rai·, Itd. Stron 217. TOM ΠΙ. obejmuj# podrót od wyjazdu ■ Jerozolimy a i do po· wrota do Chicago I zawiera 8? o· pilów I 68 llustracyl. Pomiędzy Innymi znajdują a!ą t*m opny Nazaretu, Damaszku, Jiaalbek, Beyrout, Konstaotynupola, lid. Stron 16Λ Włiyatkie trzy tomy oprawo· w Jedną kiląftfc· kosztują tylko $1 s opl. prsecylki pocztą $1.15 Nabyd mótna w admlnlitracyl Dziennika Chicagoskiego 1455-1457 Weit Difiiioo ulica CHICAGO, ILU ΜΝΜΗΗΝΗΜΗΗη : PIERWSZY KIESZONKOWY * l Polikt-Aafialtki i Aa|ielaV.o-Poliki · i DYKCYONARZ j j «(Słownik) ! Zawiera 30,000 ! wyrazów — 266 | stronic z obja > ! śnieniami do wymowy każ dego angiel akiego wyrazu. KaląŁeczka Jeat rozmiaru cnia 5 przez F>X cala, oprawna w dellka- | tną akorkę, z wytłoczonym po!· < ■kim ortem 1 ztotym napisem. Jeit 1 to działko, opracowane przea U<■ J chowet. Na końcu kai^ieczkl znaj- ι dają alf rozmówki najczęściej u ty- J wanycll zdań w potocznej mowie j Lepszy od slowoi!ia Chodźki i Dykoyonarz ten zawiera prawie S tyle wyrazów, co I ałowulk Chodf- i kl, ale lepazy Jeat od tego ałownl- f ka tera, le daje właściwe I poprą- 1 wpe ttómaczenie wyrazów i dobrą · wymowę, Przytem kaiąftka zaopa- S trrona Jeat w alfabetyczny akor-j· ( widz, papier cleaki I mocny; roz- ] mlwr keląieczkl zgrabny i łatwo j raoîe byd noazona w kleazenł. ^ Cena tylko 75 centów i ι Do nabycia w biurre naazem. J' ι Dziennik Ciiicagostó j 1457 W, Division ilica | CHICAGO, ILL Bloro otwarta eoizlenof· od T:80 raao 4o a 7:80 wiaezôr, ι wyjątkiem nladaJał I 4«l«t ę S aroctra rch. S (ΗΝΝΙΗΗβΗΜΜΗΜΗΐ Vynh · Wkt kdąHak· H MANUALIK do alftk· ministrantów aawlerajfey takt# ponadtk ftyoia. Ktątecika U lest » Ciwna w etanie płócienne rdzo trw·» okładki. C«u (fumpltru tylko 16 eentdw. w wlokazyofc Hotelach, odatjpoje ·Ιβ odp» wt#4nt do niob Kbat. Do'nabycia wi4Uaim|l Dziennika Chicagosklego 1455-57 W. DIVISION UL CHICAGO. Ola otwarty kaidero dola od rodst ey 7:90 srana do rodziny 1Λo wieczo rem - t wyjątki·· alodii ai l #wi%l aroesyatyok. JJ . · FREE POLAND Walka o wolność Polski na całej linii. Stany Zjednoczone będą mieć w tej sprawie głos decydujący, dla tego należy nam wytężyć wszyst kie siły, aby urabiać nam przychylną opinię dla Sprawy polskiej. Ka^dy Polak obowiązany jest u tein pomagać. Każdy Polak powinien mieć pismo FREE POLAND i dawać je znajomym Amerykanom do czytania. FREE POLAND SSS-ŁS $2.60 WYTNIJ TEN KUPON, DOŁĄCZ 2 DOLARY Τ ZAADRESUJ DO J7UJ7J7 ΌΠΤ Δ AT Tl ÎQ5 UNION TRUST BLDG. ΓKlLlL lULt/ilyU> Washington, d. c. Załączam diva (2) dolary jako prenumeratę roczną na "FREE POLAXD", począicszy od dnia Xazu'isko Ulica Miasto Stan POTRZEBA AGENTÓW. Obraz Matki Boskiej Częstochowskiej Wielkości 15x19 cali, za 75 centów. wykonany w zakładzie drzeworytniczym Stanisława Hankiewicza w Y/arszawie. o re produkcji tej pierwszej wiernej, wielobarwnej, słynnnego a tak całej Polsce drogie go Obrazu Częstochowskiego — wypada nam rozpisać się obszerniej, zasługuje on bo bowiem ze wszech miar na takie omówienie ze względów wysoko artystycznego wyko nania. przynoszącego zaszczyt i chlubę drzeworytni p. Hankiewicza, nadto zaś prag niemy na publikaeyę tę zwrócić uwagę jak najszerszego o?ólu rodaków. Powiedzie liśmy. że pierwsza to wierna wielobarwna reprodukcja obrazu, którego dotąd posia daliśmy tylko jednobarwne litografie i druki, wierna zaś dlatego, ponieważ p. Han kiewicz przed głośną, a smutnej pamięci kradzieżą sukienek częstochowskich dokonał przy pomocy artystów malarzy dokładnych zdjęć obrazu i wykonał jego ścisłą, szcze gółowa kopię Obrazu właśnie w owej skradzionej sukni; jest to zatem kopia cenna podwójnie, bo artystyczna i wierna, a jednocześnie pamiątkowa tak, że podobnej dru giej posiąść już niepodobna, gdyż owych sukienek nie odzyskano.... Reprodukcja wykonana jest tak starannie, z taką drobiazgowością. że wytrzymuje porównanie z pracami'na jpierwszj*ch zagranicznych rytowników, a zaznaczamy z uznaniem, że do dokonały jej siły wyłącznie krajowe, polskie i polski zakład artystyczny. Malarska strona robót pozostawała pod dozorem osobistym wybitnego artystycznego malarza W. Piechowskiego. O rezultacie zabiegów z najwyższem uznaniem wyrazili się naj pierwsi polscy artj*ści i prasa, błogosławieństwem zaś swojem odznacz.li dzieło to pol scy XX. Biskupi w Ojczyźnie. Obecnie niezwykła ta praca zjawia się wśród naszej Polonii. Spółka nasza otrzy mała na skład główny i wyłączny bardzo tylko ograniczoną i niewielką stosunkowo liczbę egzemplarzy obrazu, które są u nas do nabycia po nader przystępnej cenie 75 centów za egzemplarz, celem spopularyzowania przepięknego dzieła tego i obrazu złączonego serdecznym pietyzmem z tradycyami polskiemi; w każdym polskim kato-% lickim domu winien się znaleść obraz ten ..Panny Świętej, co Jasnej Broni Czę stochowy" Î v Zgłaszać się do biura DZIENNIKA CHICAG OSKIEGO 14 S Τ W. Division ul ' Chicago, HI.