Newspaper Page Text
i -"t *?', %f -m **,-** {&" J*v -fet sfK *m "V 55 2 I l%'. si-. K% tf. I i •$ bS? w E-? K^ sfttfjHiMs I :, PRZYGODY. Pana Marina |d inGzy -SPISANE PRZEZ— 7. IKrassse-wslcieg-o. .—f-=4-=+ 0 (Ciąg dalszy.) Inny może byłby z tego szczęśliw,. wesół, okazałby radość dziecinną Marka, czy przedwczesna dojrzałość, czy obudzona nieulność, uczyniły takim mrukiem, ii się nie "v rozchmurzył nawet. Spoglądał na rękawy, na poły i milczał zamyślony. Zdawało mu się. jakby ludzie tylko zaległy względem niego dług wypła cali. Baczny pan Łowczy tę powagę dostrzegł i nie tylko jej za złe nie wziął, ale mu dała do myślenia. Po wieczerzy, gdy panna Dydyna usiłowała napróżńo chłopca przyswoić i rozgadać Hińcza wziął do gabioetu Kacpra, dał mu, ścisnąwszy rękę, kilkanaście dukatów i polecił wychowańca w te słowa: spuszczaj go z oka. Widzisz, mruk onieśmielony, obałwa niony i twardej datury oswajaj go powoli, jak nie dźwiadka, ucż potroizę, zaglą daj mu wewnątrz, co tam siedzi. Powiesz mi. Może się z niego da co zrobć i waszeei będę wdzięcteń. a żeś mi wstydu u wieczerzy nie zrobił Bóg ci zapłać! I pocałował go w głowę, wziąwszy ją oburącz, co się nigdy nie trafiało. mr ««M» Takie były początki żywota bohatera naszego, a że przedświt młodości i dora stanie do wąsów, mimo że są najmilszą życia porą dla tych, co ich używają, czytel nikom nie zawsze w opisie robią przyjemnóść musimy się ograniczyć treścią tych pierwszych lat i jakoby sumaryuszem wstępu do życia pana Marka ńczy. Łowczy tem więcej się do niego przywiązał, im chłopiec był i okazywał się zjmniej szym: harda ta natura wyzy wała afekt, aby ją przezwy* ciężył. Wprawdzie owo mrukostwo i zasępienie po kilku dniach przeszły, ale nieco dz'ki mieszkaniec dzwonnicy bernardyńskiej, dzikim zawsze pozostał. Co gorzej, okazywane mu czu łości (panny Dydyny), tros kliwość (Łowczego), przyjaźń fKacpra), opieka (marszałka) wbiły go tylko w jakąś dumę i uczyniły niemal odrazu popsutem paniątkiem. Łowczy, który się obawiał w nim fagasa, był zadowolony, znalazłszy niby zaczarowanego królewicza. •"3^% Póki ja ćo obmyślę, nie To się przetrze, a taki w nim znać ńczę mówił do siebie. Hińczę i w tem czuć było mocno, źe się wcale uczyć nie chciał. Był posłusznym. Kazano bakałać, powtarzał, co mówiono, ale ducha do tego nie przykładał pisał, jak kura po asku czytał, jąkając, się jakby umyślnie przy tej ciężkiej operacyi łaciny mu do głowy wbić nie było podobna, matematyka naba. ^sP*- r* ». f? V!"f 1 "v, wiała go ziewania inne nauki przyjmował milcząco. Na parrffięć ffauczyć'Fsię było mu prawie łatwo, ale 'spytawszy, co znaczyło wyuczone dowie dzieć się z niego nic nie było podobna. 1 tó konia, strzelbę, psy lubił pasyami, a w lesie byłby cały v dzień siedział. Do pokoju szedł jak na stracenie szczególniej, gdy byli goście, krył się w kąt, gęby otworzyć nie umiał i ludzi lubić się nie zdawał. Mówimy o rodzaju męzktm co się tyczy płci niewieściej, dla tej znowu afekt przedwczesny bardzo, w roku piętnastym okazywać zaczął nieostrożnie, iż panna Dydyna dyscypliną go od dziewcząt z garderoby wy pędzać musiała a drzwiami wypędzony, wracał gorzej, bo oknem. Skarżyła się nawet 0 to Łowczemu, chcąc, żeby on sam skarcił młokosa, czemu Ilińcza^bardzo słusznie się oparł. Asińdźka mówił powinnaś to mitygować bezemnie, to nie moja rzecz. Chłopiec niewinny a ciekawy jak go napędzę, gotów się niepotrzebnie czegoś domy ślić! Ale to młokos, proszę Łowczego zawołała Dydy na to tak zepsuty. Słyszeć o tem nie chcę'. rzekł Łowczy i drapnął Straszono chłopca, że się jegomości będą skarżyć, nie wiele to pomagało, wszakże żadnego skandalu nie było. Szczęśliwie się udało owemu djabłu w krygach, Francuzowi ex markizowi de St. Adel gonde, bo Łowczy go gwoli francuzczyźnie, tańcowi, fech tom, dla Marka zatrzymał. Okazało się na nieszczęście w pół roku, że ów markiz był kamerdynerem prawdziwego jakiegoś emigranta i z profeśyi perukarzem, co nie przeszkodziło do zachowania go dla wprawy w język francuzki, uznany za potrzebny młodemu wychowańcowi. W ten jeden sposób mógł się praktycznie nauczyć francuz kiego języka, żartując z nauczyciela i w istocie skorzy stał. Przytem ów St. Adel goride był d!a chłopaka pobłażającym, na polowanie chodził z nim, po psiarniach, do stajni, śpiewał, śmiał się, bawił go,i wkradł się chłopcu w łaski. Łowczy go lubił też 1 zwał mości de St. Arlequin. We dworze żartowano z przybłędy, ale nikomu on wody nie zamącił. Ucząc po francuzku, sam nauczył się fatalnie po polsku ale mówił tym językiem z odwagą rycerską i wpadał w pasyą, gdy go kto śmiał nie zrozu mieć® Puszczał się nawet w opowiadania różne,od których boki trzeba było zrywać bo kłamał z zimną krwią tak, że podziwiać musiano jego nie pomierne zuchwalstwo. Pierwszymi tedy nauczy cielami byli: (Kacper, młody i poczciwy chłopak staruszek kapelan, łacinnik i katecheta w ostatku Francuz perukarz. Łowczy myślał, otarłszy go, oddać do śzkół, ale nim do tego przyszło, wąs się wysy pał, chłopak wyrósł okropnie i już mu ława szkolna nie pachnęła. Na łagodne, zawe zwanie łowczego, odparł: Ja do szkół nie pojadę. Hińcza starzejąc się,zesłab| bardzo, chłopcu był powolny ąż do śmieszności. 1 A a k a k a spytał. Kiedy nie chcę. Dla czego? 'Mnie dawniej czas było do szkoły, a ja co wąsami tam będę robił? żeby się ze mnie śmieli?.... To prawda! rzekł Łowczy —osłem nie będziesz tylko choć łaciny się Ucz, bó bez łaćiny -w -świecie ani kroku. Reszta fur da, to w życiu i z książek się wymaca. Nie poszedł tedy pan Marek do szkoły i dobrze mu z tem było. Tandem rósł, mężniał, dojrzewał, tak że na ostatek Łowczego sumienie ruszyło, co z nim robić? Wziął go, ależ nie był nieśmiertelny. Wiedział do brze, iż daleka rodzina po śmierci wygna przybłędę nie ważył się jakoś zrobić zapisu i przyspnsobić go rad tedy był, żeby chłopak sam wprzó dy nieco świata zaznał i jakiegoś przecie chleba się chwycił. W tej niepewności, co począć,zawołał raz uroczyście Marka do swego gabinetu. Od owej sceny pod murem upłynęło lat ośm, chłopiec był młodzieńcem, a Łowczy dostał pedogry i ledwie o kiju się włóczył. Vitalonga ex-rejenta i jego pigułki nic nie pomagały. Obu zewnętrzne postacie wielce sie też zmie niły. Marek Hińcza był teraz nad wiek ogromnym, rosłym ciemnago wąsa i bujnej czu pryny młodzieńcem, zręcznym dosyć, budowy kształtnej z twarzy nie piękny, ale rysów charakterystycznych i wybit nych. Zdrowie przy opalonej cerze, nadawało "mu nie kłamliwy pozór jędrności i siły kolosalnie zbudowany, miał fizyognomię potężnego zarozumialca obejście się przyzwoite, choć z pańska rubaszne mowę niełatwą, ale imponującą, ton pewien pogardliwy i zuchwały, który mu między młodzieżą dawał przewagę, Sierota, pastuszek pauper, wyrósł na magnackie niby pziecko, nie wiedzieć jakim sposobem. Lubił się ubierać i pieniędzmi sypał, jakby wartości ich nie znał, a dla namiętności nic nie szczędził. I Łowczy tylko się roztył niepomiernie, ale wielce złagodniał. Fantazye jego dawniejsze zeszły do tego, źe je powtarzał, na nowe już się zdobyć nie mogąc. W dodatku na biedę do wycho wańca się przywiązał, jak do nikogo, choć nie było tak dalece za co, bo mu ten czułością się nie wypłacał. Choć go połajał w oczy, gdy już od niego nie można było się wyłamać, zaraz potem głaskał i podarkiem łagodził, a tych, co spowodowali burzę, jeszcze karcił. W końcu już we dworze, oprócz srogiej panny Dydyny, nikt się odezwać nawet nie śmiał. U starej panny nie był w łaskach Marek, w części dla figlów płatanych w gardero bie, w części dla tego, że Łowczy się zaślepił ku niemu. Panna Dydyna nieraz groziła panu Mikołajowi, źe chowa owoc dla azubieqicy, ale on uszy zatykał i śmiał się. Zdaje się, źe pewne łagod ne, ale bardzo do rozsądku *, f?.*** przemawiające uwagi księdza kapelana, który na wylot znał swojegó wychowańca, pobu dziły nareszcie Łowczego, do stanowczej chłopcem roz mowy. W wigilią tego dnia staruszek powiedział panu Mikołajowi, źe ,tó się źle skończy, źe albo należy coś zabezpieczyć popsutemu fjak on twierdził) młokosowi, albo zmusić go do pracy I myśle nia o sobie. Po tej rozmowie stanowczej Łowczy kazał po obiedzie przywołać wychowańca. O pornie i niedźwiedziowato wszedł Marek, stanął pod piecem i w zębach kłuł piórkiem. z Jako kapłan— rzekł jako mojego dobrodzieja i chlebodawcy szczery adora tor i sługa, prawdę rzec muszę. Chcesz mu po sobie zostawić majątek, dobrze to uczyńźe to, i chłopca wpro wadź w świat i ludzi na tej stopie 1 a masz go później rzucić bez grosza na łaskę losu, wypieszczonego i nie poradnego, to go zgubisz i mieć będziesz na sumieniu. Dobra i piękna rzecz wziąć sierotę, ale nie żeby mu nieszczęście i ludziom z mm biedę zgotować. A, masz jegomość racyę rzekł zafrasowany Łowczy Ale co tu począć? co tu począć? Pocznij jegomość, co ci Duch Święty natchnie, ale mu tak za jednę nogę wisieć nie pozwól! Mości dobrodzieju, tego co chciałem mówić odezwał się Łowczy patrząc w okno, aby w oczy chłopcu nie spojrzeć— czas, żebyśmy się poważnie rozmó wiii czas, ostateczny czas! Marek milczał. Pamiętasz tedy M/:rku, jak i gdzie ia waszmość wziąłem i com dla ciebie uczynił ?Byłeś sierotą, biedotą, dałem ci wychowanie i uczyniłem ci młodość swobo-^ dną, a mogę też powiedzieć szczęśliwą, co nie każdemu Pan Bóg daje. Coś mi się od serca waszego należy, a bodaj i Zdrowaś po śmierci. Westchnął, spojrzał, Marek stał jak drewno, ale oczy spuścił w ziemię, zachmurzony aż Łowczemu się żal go zrobiło. Nie wymawiam tego, co się uczyniło, uchowaj Panie Boże! mówij Łowczy boć mi z tem było dobrze, a com zrobił, dla siebie spełniłem, choć wasz mość z tego skorzystałeśg Ale tedy, tego.... chcę mówić o tobie. Cośby należało robić, coś wybrać, hę? jak ci się żdaje, hę? Marek milczał uparcie. Ja jużciż waszeei dopo mogę,to się rozumie,ale każdy człowiek sobie pracą życie zdobywać musi. A jegomość? szepnął cicho Marek. Pytanie było śmiał e Łowczy oczy szeroko otworzył. Ja? ja nie potrzebować łem zdobywać, co i rodzice i dziadowie, szczędząc mi mozołu, zarobili wcześnie to co innego: ekscepcya ale wy hę? To mnie pan Łowczy wypędzi zapytał młokos. Nie dla tęgo się to mówi! /.przerwał stary, stukając nogą o ziemię ,* cóźto znowu? Ja tu, on tam od sasa do łasa' Słuchaj ęo mówję i zrozumiej, ćo idsi No, ćo zrobisz, jak ja się wywrócę, a ciebie sukćeśóro wie wypędza na cztery wiatry Czyż na to mnie pan Łowozy wzi^ł, aźebjf oni wypędzić kogo mieli? spytał mrukliwie ohłopak. Trzeba było świętej/ w Utooie cierpliwości Btarego, pocEoiwego ozłowiaka, ażeby się na niewdaięoznika nie pogniewać. N a o a i w z i rzekł z westchnieniem to Bóg wie tylko i serce moje. Ulitowałem aię biedactwu twojemu. My£l*lem, że dając waszmości wychowanie, dam środek do życia i majątek. Tu się zatrzymał, jakby dla namysłu, a potem dodał: Nie powiadam,, żebym dla waści jessote coś uczynić nie miał ale prBypuśoiwszy, dam jakąś sumkę, cóż ci tego prsybędaie, jeśli tak aiazdarnie pod piecem stać z z&łożonemi rękami zeuhetsz, lub z psami po palu latać? Nie mogłeś sobie wyobrażać przecie, że ci forkuaę oddam, bo ta należy prawnie, choć nieznajomym mi ludziom, ja prawo i obyczaj szanuję Nie chcę, aby mnie potem w trumnie przeklinali, lub posądzali waszeei o lada jakie pochodzenie, bo to u lud*i w gniewie wszystko możliwe. Chłopak słuchał ze spusz czoną głową, zamyślony i jakby nie roaumiał. Po przydługiej pauzie, podniósł powoli twarz wąsa machinalnie pokręcając. Proszę też pana Łow czego, czy to wsźystko ńa świecie rozumem i pracą się robi? Dalipa« że nie! Przecie ja pd lat kilku już patrzę, rozumiejąc, co widzę, a tylko jedno mi w oczy bije, że wszystko szcześoiem idzie. No, a ja mam szczęście. Boć tego inaczej nazwać nie można, śe jegomości przyszła ochota mnie za ucho pokręcić i potem za to pieścić tyle lat. No to, uchowaj Boże, znowu opusz esenia, kogoś ześle Opatrzność, co mnie za oba uszy weźmie i do góry podniesie. Łowczy nie mógł wytrzy mać i zaczął się serdecznie śmiać, brzuch mu się trząsł, podbródki skakały, a łzy strumieniem ciekły po twarzy, bo miał tę naturę, jak wielu jemu podobnych, że gdy się mocno śmiał, jeszcze mocniej płakał. A niechże go wilcy! otóż to z nim rozmowa! otoż to rozum! zawołał no gadajże z takim waryatem! Skonwinkowai! Ale trutniu ty jakiś, czego masz spuszczać kię na Opatrzność i oa uszy,kiedy sarn sobie możesz rady deć! Jesteś młody, silny, zdrów w głowie dosyć nieźle, ogładził cię Francuz, potro3zę liznąłeś i książek, wszak drudzy i połowy tego nie mają, a idą i dochodzą. No to prawda odpo wiedział Maaek, ale po co ja mara iść, kiedy szczęście samo się do mnie pofatyguje? A to, jak Matkę Najświętszą kocham, uparta wiara! zawołał, ręce zała mując Łowczy ałe któż ci ii kaduka powiedział, że zawsze szczęścić się będzie? zkąd to wiesz? kto ci tem głowę nabił? paskudniku jaicis! W -TgBjS ^-t|f^/#v?T jfif14«f5'1 '". ''^JN Ja ci powiadam, że a tą wia gdzieś pod płotemfskońozysz! wołał stary. Wziął Łowozy przygotowany półarkuszek ze stolika, potem okulary z tasiemką, które na łysą głowę zgrubiałem? palcami nasunął i począł czytać: Koń, wałach siwy, sześciolatek od Zulejk), wy trwały i ognisty razem. Spojrzał. Marek słuchał stojąc pod piecem., /. O, nie! nie! przerwał Marek ja mam głos, co mi szepcze, że nie^ginę. Panu Mikołajowi argumen tów nia stało, trochę był zabobonny, ów wewnętrzny głos tego młodego* człowieka tak bezpiecznego, dał mu do myślenia, wprędce sie jednak otrząsł z lego i powrócił do pierwszej rozmowy Otóż, co chciałem po- wiedtieć dodał, ocierając się chustką powoli tem bardzioj, że w waśji odkry wam niebezpieczno to zaufanie, jestem zniewolony, póki ja jeszcze os świecie i ratować jest komu, odprawić was ni eksperyment. Kiedyś taki szczęśliwy, paneńku, próbujże swojego szczęścia. Pan Łowczy mnie wypę dza! podchwycił Marek, Uchowaj Panie Boże! rzekł stary, ręce krzyżuąo ńa żołądku ale cię wyprawiam w świat. Marszałek ima juf dyspozycyą. Nie powiesfr, żem oię, jak palec nagim, za drzwi wypchnął, i drzwi te, póki ja żyję, zawsze ci stoją otworem .choćbyś, jak syn marnotrawny, w podartej koluszynie do nich zapukał. A zatem, ot waszecina wyprawa. Pod kozaczka deresz w siódmym roku, nazwany Muraszką. Do siwego kulbaka wygodna z trokami i olstrami, z rzędem i przyborem, na deresza terlica z kozackim rzędem. Garderobę* jaka ject, lub co z niej zabrać się da, sam sobie jegomość wybierzesz, a ja dodaję delię rysią, moją własną, jako dobrze zukonser wowaną, z pod serca. N mnie ona teraz nieco szczupła ąle poznasz w zimie, co ryś znaczy, bo ciężaru nie czuć, jak piórko, a grzeje szelmu, jak piec i sierść nie lezie,, bo gdyśmy polowali na ie rysie, pamiętałem dobrze zaraź po zabiciu, ziemią przysypać i tak trzymać, 8ź w ziemi zastygły. Po chwili czytał dalej: Drobny sprzęt.- flaszka kuta i czarka srebrna z Naj świętszą Panną węgierską na dnie, stoją w pogotowiu, w drodze i to potrzebne. A a k i a n y trudno, by ojciec rodzonego sykla troskliwiej ekwipow8ł ńademńie. Trzysta czerwonych złotych daję oprócz.talarów na rozchod. Ozęgoż jeszejze chcieć! Z tem ludzie nieraz do milionowych fortun poprzy chodzili. Jak, w sobie poczniesz, to już nie moji rzecz, jak poscielesg, Jtak spuć będziesz. Mówisz, że masz szczęście, więc próbuj, nie mówię* ja nic. (Ciąg dalszy nattąpi) 4- 1 'j w i I-